Nie zajeżdżać do zajazdów?
Nie posłuchałem ostrzeżeń Wielmożnej Pani Karoliny z Potockich Nakwaskiej, która w „Dworze wiejskim” wydanym w 1843 roku w Księgarni Nowej biada między innymi nad stanem polskich dróg, karczem i zajazdów:
„Gdzież są u nas w miasteczkach oberże, w których by przecież wypocząć można w podróży, mieć łóżko czyste, pokój przyzwoity, jako tako uprzątnięty? Gdzie byś mógł nakarmić się, czy rannym śniadaniem, czy obiadem, nie włócząc z sobą ludzi do przysposobienia pierwszych potrzeb życia, nie wożąc całych kredensów? Nawet w pięknej Galicyi na głównym trakcie ze Lwowa do Krakowa, rzadko gdzie porządny nocleg mieć będziesz. Liche prawie wszędzie karczmy, niechlujnie utrzymane okazują, że staranie około wygody podróżnych niewiele właścicieli zajmuje.
Śmiał się ktoś z obywatela, który do zrobienia jajecznicy woził przyczepionego do powozu kuchcika; ale jakże czynić, kiedy są okolice, gdzie nieledwie w podróży z głodu umierać potrzeba? Kiedy często na przestrzeni 40 do 50 mil nie możesz nawet wypić filiżanki herbaty z mlekiem, przez czystą kobietę wydojonem! Między Kamieńcem a Kijowem w tak wielkiej przestrzeni jest tylko jedna gospoda, razem dom pocztowy, trzymana przez Chrześcian; ale cóż to za pustki! Okna wybite, choć w zimnie, swąd nieznośny z rozwalonego prawie pieca, jedna brudna kuryjerska kanapa i stół złamany stanowią sprzęty!
Jednak w przyjeździe moim wieńce z hojny w koło izby świadczyły, że tam się niedawno bal odbywał? Wielką musieli mieć ochotę do tańca ci, co tam gościli!… Zlitujcie się, panowie, jeżeli chcecie uchodzić za ludzi cywilizowanych, jeżeli macie cośkolwiek miłości dla bliźnich, zamknięci w swych dworach, pamiętajcie też trochę więcej o wygodzie tych, którzy po naszym kraju podróżować muszą. Niech każdy w swej włości urządzi gospodę porządną, gdzie by znaleźć można przynajmniej parę pokoi opatrzonych nieodzownemi sprzętami do wygody i ochędóstwa z pościelą itp.”.
A ja pojechałem do zajazdu leżącego na obrzeżach stolicy, tuż za Raszynem, i spędziłem w nim kilka godzin. Co zaś z tego wynikło opowiem już jutro.
Komentarze
W prostych i efektywnych „dzisiejszych czasach” jajecznica robi się prawie sama – przy udziale dekielka menażki oraz małego palniczka (po złożeniu – format „książeczki do nabożeństwa”).
Dla kawy dobrze mieć zawsze termos wrzątku (albo dwa), ulubioną instant lub mieszankę (kto bardzo nie lubi rozpuszczalnej – maleńkie maszynki też się widuje w akcji na parkingowych stołach) + śmietankę w poręcznych nabojach.
Sól, pieprz, bazylia, buteleczka oliwy, druga z aceto balsamico, kawa, herbaty, nawet puszeczka cukru – wszystko to (z dwiema-trzema zupami instant „na wszelki wypadek”) – mieści się łatwo w pudełku po pięciuset gramach moreli.
Pogodny piknik organizuje się „sam” i błyskawicznie (na osobistym obrusie-serwetce); w warunkach poważnej niepogody wymaga nieco pomysłowości i wprawy, zwłaszcza w małym autku.
Ale w moim odczuciu (pewniem zboczona harcerka! 😀 ) daje znacznie więcej uspokajającego relaksu i autentycznej frajdy, niż dociekanie, oczekiwanie nie-wiem-jak-długo, kwaśne miny obsługi (że zamówiliśmy tak mało, że nie ma w realu tego, co w menu, że czego się czepiamy brudnego stołu… Nie mówiąc o trasach (np. podkarpacki Beskid Niski, Bieszczady, etc.), gdzie przybytków gościńcowych brak, bo by na siebie nie zarobiły.
Jeszcze częściej bywa, że właśnie wtedy potrzebujemy szybkiej i radośnie-spokojnej przerwy regeneracyjnej, gdy niczego (sensownego) nie widać na horyzoncie. Albo wybija godzina lunchu – i nie ma przeproś, trzeba pocelebrować 😀
Dobre espresso jest niebiańskie, lecz z jakim prawdopodobieństwem spotkamy je tuż przy drodze w erze lury w kartonowym kubasie?
(To ja już wolę sypnąć potrójną dawkę mojego proszku!… 😉 )
A capello, z wariacji na temat „koszyka piknikowego”:
Małżonka kiedyś cichcem wyniosła mi skrzynkę narzędziową, taką z plastiku, z mnóstwem przegródek. Do kupienia w marketach budowlanych za grosze.
Następnym razem, gdy gdzieś jechaliśmy, zaskoczyła nas wszystkich, dobywając sztućce, przyprawy, kawy i co ino z tejże właśnie skrzynki.
Może i koszem wiklinowym, wyściełanym płótnem w kratę owa skrzynka nie była, ale co traciła w kategorii wyglądu, nadrobiła funkcjonalnością.
A w zajazdów kwestii, to u nas w rodzinie i wśród przyjaciół sprawdza się w większości metoda na TIR-a. Jak gdzie dużo ciężarówek, to i jedzenie okazuje się być świeże i smaczne, nawet jeśli nie zawsze wyrafinowane.
A Wy, jakie macie doświadczenia aprowizacyjne w podróży? WARS-y i dworce to też podróż 😉
Krzychu, „na TIRowca” sprawdza się też w wersji: jedziemy, jedziemy, rozglądamy się za jakim zajazdem; widzimy klepisko, dwa TIRy a przed nimi kierowców siedzących na stołeczkach przed maszynkami… => okej, niczego sensownego szybko nie będzie, zatrzymujemy się na najbliższym klepisku, może nieco mniejszym, gdyby był wybór… 🙄 😀
Co do narzędzi – wyszepnę nieśmiało i zabobonnie domniemanie ich przydatności… po dziesięciu latach kierowniczej kariery nie dopadło mnie jeszcze proste przełożenie koła… 🙂
Krzychu, wywołana 🙂 Oczywiście masz rację, im więcej samochodów na parkingu (niekoniecznie TIRów), tym lepiej. Poza tym CB radio się przydaje, w porze obiadowej lub w chwili głodu w drodze warto spytać „mobilków”, gdzie tu w okolicy dobrze się jada. I przeważnie dają satysfakcjonujące namiary. Ewentualnie warto zatrzymać się i zapytać miejscowych.
Sprawdza się zasada, by jak ognia unikać przydrożnych „lokali weselnych” w postaci „pałacyku” lub przeciwnie, quasigóralskiej chaty z bali, gdzie królują firanki nylonowe „arystokratycznie” „artystycznie” udrapowane, niczym u Romanowych i znudzone madonny za kontuarem.
Gdy już zatrzymamy się, warto zajrzeć do toalety, jak tam czysto, będzie czysto i w kuchni.
No i zdać się na intuicję, ta po wielu latach jadania „w drodze” nie zawodzi.
Natomiast niezbyt ufam rozmaitym rankingom i miejscom polecanym przez dziennikarzy kulinarnych (Gospodarzu, proszę tego nie traktować personalnie), ponieważ kilka razy mocno nacięłam się na tym, były mocno przereklamowane.
A, i jeszcze coś. Zapach. Gdy śmierdzi wielokrotnie używanym tłuszczem, lub czymś w podobie, albo przeciwnie, chemicznymi odwaniaczami, jak nie przymierzając w toalecie, robię żwawy zwrot w tył.
Oj, Bejotko! Kierując się podobnymi zasadami, jakie opisałaś, okropnie nacięłyśmy się w grupie Zjazdowiczów w drodze do Żaby kilka lat temu. Lokalik położony ładnie, na skarpie, miseczki z wodą i karmą dla psa – kota podróżnych rozstawione w ogrodzie, huśtawki dla dzieci, kilka stolików pod pergolą, sporo samochodów. W lokalu czyściutko, pachnąco, w toalecie tak samo. Oczywiście, że nie śmierdziało – ten lokalik uroczy wcale nie miał tradycyjnej kuchni – całe jadło przywożono z zamrażanej masówki i z jakiejś małej wytwórni. W użyciu 2 palniki i 2 kuchenki mikrofalowe. Za to ceny… Porcja 5 pierogów 12-14 zł, moja mała golonka musiała leżeć w soli, jak szynka serano itd. Jedynie kawa była naprawdę dobra.
Pyro, wyjątki potwierdzają regułę.
A, i jeszcze jedno – do Pyry: była zasięgana informacja u miejscowych? To warunek sine qua non, pozostałe są uzupełniające.
W sprawie gustów i smaku nie ma co się obrażać. Ja też nie polegam na opinii kolegów. Sam muszę się przekonać czy lokal jest wart grzechu. Tak się – na szczęście dla mnie – składa, że znaczna część pochlebnych opinii blogowiczów o różnych restauracjach przez nich odwiedzanych pokrywa się z moimi ocenami. Ale oni sami sprawdzili i na ogół nie pamiętają lub nie wiedzą, że o tym miejscu pisałem i chwaliłem. Np. o restauracji, w której ostatnio była Danusia – „Merliniego 5”.
A capello, z tymi narzędziami to bywa tak, iż najpierw jest” po co Ci te wiertarki, klucze, młotki, kable etc?”,
a później”kochanie, zepsuła mi się sprzączka, fleczek jest luźny, obrazek spadł, naprawisz?”
I niech spróbuje powiedzieć, że nie ma czym 😉
Sam się wywołałem z tym WARS-em, w zeszłym roku, bodajże na trasie Kraków-Katowice miałem okazję skorzystać z ich usług i byłem mile zaskoczony świeżością i jakością produktów.
Śniadanie polskie to się bodajże nazywało, jajecznica na maśle, nie z proszku, wędlina pachnąca, pieczywo świeże i chrupkie.
I to wszystko za jakieś 4 czy 5 EUR.
Ja z reguly przygotowuje poknik w domu. Autostradowe jedzenie nie nalezy do najlepszych i jadam tam jak nie mam wyjscia. Noc spedzam w wybranym wczesniej hotelu i tez jem co jest w karcie.
Piknik
„Karczma leżąca naprzeciw ujścia Bugo – Narwi do Wisły”: http://www.audiovis.nac.gov.pl/obraz/85080/3ec45214fdd2c683ed8f0d031af5a0f1/
Śniadania w ogóle bardzo poprawiły się u nas, w Warsie nie jadam, bo bardzo rzadko jeżdżę PKP, ale przy drodze, owszem. Jajecznica jest na świeżym maśle, często pytają, jak usmażyć, twaróg świeży, pieczywo jeszcze ciepłe. Jedynie mam problem z kawą, ale jestem wybredna w tym zakresie i najbardziej smakuje mi w domu, albo w Portugalii, czy Włoszech. Chciałabym, by i u nas można było napić się espresso z prawdziwego zdarzenia w każdej przydrożnej knajpce, jak w krajach śróziemnomorskich. Pomysł a capelli, by wozić maszynkę do parzenia i kawę ze sobą jest dobry, ale gdzie ją zaparzyć? Urządzenia grzewczego nie wożę 😉
Kawa w termosie traci walory, nie mam pojęcia, dlaczego, może ktoś to wyjaśni?
Dużo TIR-ów na parkingu świadczy głównie o wielkości parkingu.
Asiu, uwielbiam te Twoje linki 🙂
Tobermory 😀
bjk-bo nie oddycha 😉
Zgadzam się z Tobą,ale tak na serio,to nie wiem.
Jeśli chodzi o sznureczki to Asia już od dawna ma blogowy złoty medal 🙂
Gdyby ktoś jechał samochodem w kierunku Świnoujścia, Międzyzdrojów, Rewala, na odcinku między Szczecinem – Dąbie, a Wyspą, w sosnowych lasach przy drodze jest spory, pawilonowy lokal „Leśna” – polecam z czystym sumieniem. Świetne mięsa grilowane, dobra kawa, duży wybór piw i dobrze podanych dużo miejsca przy wielkich, drewnianych stołach, czyściutko. Ludzi zawsze dużo, samoobsługa. Nasz Matros wyjeżdżając z domu nic nie chce jeść, bo po drodze szaszłyk. Tak samo wracając tzeba się tam obowiązkowo zatrzymać. To nie są warunki wytworne – obrusy, srebra, kwiaty itd, to jest bardzo dobra przydrożna knajpa z koszami na śmieci opróżnianymi kilka razy na godzinę.
„Złoty medal”? 🙂
Bjk – to jeszcze jedno zdjęcie: „Bufet w karczmie Jallesa”
http://www.audiovis.nac.gov.pl/obraz/84366/3ec45214fdd2c683ed8f0d031af5a0f1/
Karczma w Zawichoście: http://www.audiovis.nac.gov.pl/obraz/85041/3ec45214fdd2c683ed8f0d031af5a0f1/
Asiu, ja to mam dopiero za co dziękować.
Obejrzałem karczmy i zajazdy, wpisałem w wyszukiwarkę kilka słów i znalazłem nagranie głosu.. mojego Dziadka!a>
Dodam, ze zmarł przed moim urodzeniem.
Napisałem już do Biura Obsługi Klienta Oddziału Nagrań Dźwiękowych i Filmów, z pytaniem o nr rachunku bankowego, gdzie można uiścić opłatę za nagranie.
Krzychu – ale niespodzianka! Twój dziadek był latarnikiem?
Bjk, jak napisałam byłam – wożę (urz. grzewcze). A raczej czeka ono przeważnie w samochodzie, skąd je przekładam do innego ew. do plecaka, jeśli wychodzę na noc lub kilka poza „zasięg” wehikułu. W kontekście czterokołowym i we dwoje przydają się dwie sztuki tegoż – druga większa, powiedzmy sześcian o boku 10cm.
Nie, nie będę udawać, że w warunkach jak dzisiejsze (deszcz, bardzo silne podmuchy wiatru) bardzo by mi się chciało rozniecać ogień na jakiejś górskiej przełęczy czy innym wygwizdowie. Ale generalnie – rozkosz sama… antycypacje, smaki, zapachy, otoczenie, apetyt, proste działania przynoszące szczęście… 😉
Nawet najlepiej zaparzona kawa już po kwadransie w termosie jest nie do picia. Dlatego od lat wożę/noszę wrzątek 😎
Do karczmy można dojechać hulajnogą z silnikiem 🙂
http://www.audiovis.nac.gov.pl/obraz/225253/966293b8fa17b3c4b1cf6e1369c53f86/
No właśnie a capello, a ja nie wożę tych urządzeń. Najgorszą kawę w życiu piłam w Czechach, właśnie podczas podróży, gdzieś przy trasie. Tzn, nie piłam, a pierwszy i mam nadzieję ostatni raz w życiu po prostu wyplułam ten jedyny jej łyk. Nawet nie umiem określić, co to było, jakiś brązowy kwasior o zapaszku ściery do podłogi.
Piknik dla A Cappelli: http://www.audiovis.nac.gov.pl/obraz/199834/0043756f61069183bb9cd9725124c5bb/
Asiu, tak, mój dziadek był latarnikiem. Pierwszym po II wojnie na Ziemiach Odzyskanych, jak mówiła tablica pamiątkowa.
Ten zapis Jego głosu mógłby dołączyć reszty wspomnień.
A capello, teraz spojrzałam na zdjęcie, to faktycznie malizna. Gdzie się kupuje?
Asiu, piękne klimaty.
Krzychu, to musiało być przeżycie, jak podróż wehikułem czasu, też jestem pod wrażeniem.
Krzychu – możesz być dumny. Toż to cała dynastia ludzi morza. I ten dziadek już legendarny i teraz odzyskany jakby. Niezwykle poruszająca historia.
Krzychu – Ty też jesteś wymieniony w artykule. 🙂
Z Kalisza pieszo do Gdyni, żeby spełnić marzenia – wspaniałe.
Pracownicy Archiwum już się odezwali, wysłałem zamówienie i przelew(10 PLN za minutę nagrania, wg cennika).
Ależ się cieszę!
A z innej beczki, to robiłem pierwszy raz ser z mleka, po hindusku.
To znaczy zakwasiłem podgrzane mleko sokiem z cytryny, bo nie miałem pod ręka innego, spożywczego kwasu. Wyszedł niezły, dobrze, ze osoliłem mleko, to nie trzeba już doprawiać. Pójdzie na szaszłyki, taki ser się świetnie grilluje czy zapieka.
Dzień dobry 🙂
jakie piękne, ciepłe klimaty tu dzisiaj zagościły. Aż miło przysiąść i poczytać.
Zwłaszcza, że we własnej rodzinie trochę podobnych wątków 😆
Krzychu, tylko zakwasiłeś posolone mleko i dawaj do gara podgrzewać, i już masz serek? Robiłam często twaróg z mleka skwaszonego bakteriami, wychodził niezły, ale zbyt mokry na grill. Spróbuję i po Twojemu, po hindusku, jak powiadasz.
Nie bjk, nie w tej kolejności.
W hinduskiej kuchni ten rodzaj sera, paneer, ma mnóstwo zastosowań. Od składnika wegetariańskich curry, poprzez np.szaszłyki, do faszerowania chlebka naan czy samosy
Klasyk kuchni hinduskiej
Pyro, gdzie ta Leśna, bo nie kojarzę, a jeżdżę często?
A nie chodzi czasem o „Brzozę” w Babigoszczy? Bo najlepsze jedzenie na trasie jest właśnie tam.
Krzychu-piękna rodzinna historia łącznie z dzisiejszym,nieoczekiwanym dalszym ciągiem.
Tak,jak Jagoda pomyślałam przy okazji o naszej rodzinie-w tym wypadku rodzinie mojej Mamy.Przyjechali dosyć licznie do budującej się Gdyni z wielkopolskich Biskupic.
Niektórzy wujowie i kuzyni,realizując młodzieńcze marzenia,też pływali na statkach dalekomorskich 🙂
Dzięki za ser, dodam do mleka śmietanki, pewnie będzie lepszy. Z jakiej ilości mleka wychodzi Ci solidny serek? Co robisz później z serwatką?
Z dwóch litrów mleka o nieznanej zawartości tłuszczu wyszło jakieś 150 g sera. Im mleko tłustsze, tym lepsze.
Serwatką można podlać doniczkowe kwiatki, zrobić sobie z niej kąpiel(a przynajmniej dla dłoni czy maseczkę na twarz), Można też najzwyczajniej w świecie po schłodzeniu ją wypić.
Danuśka, rodziny się nie wybiera 😉
Pewnie po Dziadku mam żyłkę wedrowca 🙂
Tobermory
15 maja o godz. 9:37
😆 😆 😆
Serwatka jest znakomita do wypieku chleba i ciabatty. Nie wylewać!
A może i mnie pomożecie coś odnaleźć?
Przed laty dostałam od sąsiadki coś, co się nazywało „grzybek tybetański” albo podobnie. Ten grzybek wkładało się do mleka i robił się z niego wspaniały kwaśny napój mleczny. Podobno miał duże właściwości lecznicze. A jak nie miał, to i tak był smaczny 😉 Niestety rozbiłam słoik z grzybkiem w trakcie rozpakowywania samochodu po jakiejś podróży. I nigdy już nie udało mi się dostać tego „grzybka” 🙁
czy ktoś wie co to było i jak to dostać? 🙄
http://grzybektybetanski.pl/
Grzybek tybetański to pochodzące z Kaukazu tzw. ziarno kefirowe.
Do nabycia na przykład tu
Dziękuję 😆
Kąpiel w serwatce to niemal jak w mleku oślic, dobry pomysł na sezonowanie (się). Grzybka tybetańskiego nie znam niestety, coś mi się kojarzy z dzieciństwa, że modny był jakiś hodowany w słoju „grzyb” o magicznych właściwościach, panie go hołubiły i coś z nim się robiło, ale nie znam detali i nie mam pojęcia, czy owo korzenie miało na Tybecie.
Jagodo, widzę, że już masz namiary na grzybek tybeteński, a ten pamiętany przeze mnie stwór sprzed lat, to kombucha vel kombucza.
Naukowo o kefirze
Przekonanie o nadzwyczaj prozdrowotnym działaniu kefiru wywodzi się z opublikowanej w 1908 roku (!) pracy Ilii Miecznikowa o związku zaobserwowanej przez niego długowieczności Bułgarów i Rumunów ze znacznym spożyciem kwaśnego mleka.
Ponieważ Miecznikow w owym roku otrzymał Nobla z medycyny (za odkrycie zjawiska fagocytozy), ta praca o korzyściach z kwaśnego mleka cieszyła się wielkim zainteresowaniem.
Lepsze mleko oślic niż krew dziewic, z podażą trudniej.
Jednego, drugiego, czy obu?
Cypr przychodzi na myśl, ośrodków dla emerytowanych osłów zwiedziliśmy tam ze trzy co najmniej, łudzić by się tez należało, że panny młode w Paphos niewinne, jak nakazuje tradycja.
Może tam podaż lepsza. Obu 😉
Widzę, że masz obycie w temacie 🙂 Ale ja jeszcze z poprzedniej beczki: jak długo ten serek trzymasz pod obciążeniem, zanim gotowy? Zwyczajny twaróg z kwaśnego mleka tylko odsączałam na sicie, a w takim nie mam doświadczeń. Ciekawe, czy nadaje się na sernik, jakby dać mleko pół na pół ze śmietanką, może byłoby lepiej, niż ze sklepowego twarogu.
Nisiu – może i brzoza. Mnie się leśno kojarzy, bo ja tam żadnej miejscowości (a choćby i chałupy jednej) nie widziałam. Las sosnowy po obydwu stronach drogi, a droga jak drut prosta. Teraz u Matrosów nie ma nikogo, wieczorem pogadam i niech się „mapowo określą”. Ja tam z zadowoleniem jadam raz na dwa lata – taki obyczaj – wiezie nas Matros, obowiązkowe szaszłyki stawia, nam kawę, sobie colę („O kawie wiem, że nie truje”) i za niecałą godzinę Świnoujście. Teraz, w styczniu odwoził nas do Szczecina inną drogą, a tam łyse pola i McDonald, Ogromny parking i stodoła, a tam podjeżdżają całe rodziny na posiłek. Boziu, Boziu – że też chce się im umartwiać. Kawę wypiliśmy, zimno było.
Trzymałem godzinę, następnym razem włożę uzyskany brykiecik do wody z lodem, zobaczę co to zmieni.
O serniku się nie wypowiem, boe nie próbowałem, ale zerknij tutaj. Przez to, że można paneer grilować jak cypryjskie haloumi, znajduje on u nas raczej wytrawne, niż słodkie zastosowanie.
Krzychu,
po przeczytaniu historii Twojego Dziadka tym bardziej żałuję, że w kwietniu latarnia morska w Darłówku była nieczynna, a właśnie wtedy przebywałam kilka dni w tym mieście. Mieszkałam nawet niedaleko latarni. Miasto jest bardzo zadbane nie tylko w centrum; jest dużo dobrych dróg i ścieżek rowerowych. Dziadek pewnie byłby zdziwiony nowym obliczem Darłowa. Tylko latarnia taka sama.
Tobermory,
czy to znaczy, że wartość kefiru uzyskanego z tybetańskiego grzybka jest taka sama, jak wartość każdego innego, dobrego kefiru?
Krystyno, nie tylko Dziadek byłby zdziwiony.
Dzieciństwo, szkolne ferie i wakacje spędzone właśnie w Darłowie.
Sam bywam tam co najmniej raz w roku i nie mogę się nadziwić.
Tylko most zwodzony już nie taki, jak kiedyś..
Jagodo, co rozumiesz przez „wartość”?
Kefir uzyskany metodą domową (z grzybkiem) ale z „fabrycznego” mleka pewnie niewiele się różni od kefiru fabrycznego produkowanego przy pomocy kultur bakteryjnych. Za to ten drugi można dłużej przechować. Najlepiej wypróbować różne wersje włącznie z kefirem zrobionym z mleka prosto od krowy i grzybka.
Panie Redaktorze, ja nie na temat, a raczej w temacie felietonu „Nie samym winem człowiek żyje”. Taki smakosz i amator (od łac. ‚amo’, nie od amatorszczyzny 🙂 jak Pan rozkoszuje się piwem tyskim? Szczerze polecam spróbować piw z browarów rzemieślniczych (Pinta, AleBrowar i wiele innych). Piw robionych przez ludzi z pasją, kochającym smak dobrego piwa. Jeśli lubi Pan goryczkę w piwie polecam styl American IPA. IPA (Indian Pale Ale) to historycznie rzecz ujmując piwo, które przewożone na statkach z Wysp Brytyjskich do Indii Wschodnich, aby się nie zepsuło, było mocniej chmielone i bardziej odfermentowane. Wersja amerykańska od brytyjskiej różni się tym, że stosuje się chmiele amerykańskie dające niezwykły aromat owoców cytrusowych (nie smak – nie ma to nic wspólnego z piwem z sokiem). Jest to piwo o barwie złotej, czasem bursztynowej. Lekko mętne lub przynajmniej opalizujące. W smaku wyczuwalne są nuty cytrusów i wysoka goryczka kontrastowana przez słodyczą słodów. Szczerze polecam np. American IPA z serii „Podróże Kormorana” (browar Kormoran). To stosunkowo łatwo osiągalne piwo. AIPA świetnie się sprawdza z mięsami z grilla.
Przepraszam, że piszę tutaj, wyskakując, jak filip z konopi, ale na stronach radia TokFM nie było gdzie. Mam nadzieję, że mi Pan wybaczy, a przede wszystkim, że spróbuje Pan dobrego piwa, które faktycznie może być doskonałym uzupełnieniem dobrego dania. Czasem lepszym nawet, niż wino.
Serdecznie pozdrawiam,
Marek
Tobermory,
o te różnice pytałam. Dziękuję 🙂
Jagodo, grzybek tybetański uzyskuje się przez „zarażenie” owczą florą bakteryjną mleka umieszczonego w bukłaku z koziej skóry. Dodatek kultury z wierzchniej warstwy mleka (bakterie kwasu mlekowego, drożdże) powoduje, że na skórze bukłaka wytwarza się galaretowata warstwa symbiotycznie żyjących organizmów (bakterii i drożdży) sklejonych kazeiną – „grzybek”, który później dodany do pasteryzowanego mleka powoduje w nim fermentację laktozy wytwarzając kwas mlekowy, dwutlenek węgla, alkohol etylowy i substancje aromatyczne typowe dla kefiru.
W mleczarni używa się kultur rozpoznanych w grzybku, ale nie tak w 100 procentach. Naturę jest trudno imitować doskonale, ale próby są stale czynione 😉
Kto ciekawy spraw sąsiednich, niech koniecznie przeczyta „Notatki z nie – wojny” Julii Łatyniny na SO. Przeczytałam i nie wiem kiedy będę się mogła uczesać – włosy mi stoją sztywną grzywą.
Ciekawe, dlaczego nie wchodzi mi komentarz, nie ma linków, same przyzwoite słowa. To jest test, czy wejdzie.
No nic. Napisałam o analogii ciasta chlebowego zostawianego przez dawne gospodynie w dzieży, do tego grzybka, tu i tu stabilne wieloletnie kultury bakterii. Widać nie było to takie znów odkrywcze, by weszło 😉
A dlaczegóż to Pyro włosy ci stoją? Przecież to stek bzdur w sumie o niczym Pani, która ma nikłe pojęcie o czym pisze. Jeśli naprawdę chcesz się czegoś dowiedzieć to wysil się trochę i poszukaj np. Dymitro Tymczuka czy euromajdan.pl. To dużo nie kosztuje.
Tosik, Tymczuka czytuję z zainteresowaniem. Ta rozmowa też coś pokazuje, choć nie jest najnowsza i wiele osób już pewnie czytało.
http://wyborcza.pl/duzyformat/1,138063,15877798,Artem__kim_ty_jestes_.html
Tosik – tyle starania to i ja dołożyłam, dziękuję Ci tak, czy owak.
Nisiu – informacje od Matrosów : pierwszy bar na trasie Szczecin – Świnoujście, nazywa się „Pod borem”, zaraz za zjazdem z Dąbia po prawej stronie.
Tak ten wywiad z Artemem (?) jest świetny i zgadzam się, że dużo pokazuje choć w sumie jest optymistyczny chyba ?
A to SO- skąd te informacje o spotkaniach w lesie? Żadne źródło wiarygodne nie jest podane. To jak z bajki o wilkołaku i banderowcach. Miałem okazję kilka razy obserwować wywiady z dziennikarzami rosyjskim np. przebywającymi w Polsce i dopiero wtedy włosy stają z przerażenia jak bardzo ci ludzie są zindoktrynowani. Na sąsiednim blogu Katarzyny Kwiatkowskiej Patrząc na Wschód tez można sporo się dowiedzieć.
Tosiku, pewnie, że optymistyczny. Tym bardziej, jeśli takich Artemów jest wielu i jeśli nie wyjeżdżają na zawsze do Polski, czy gdie niebud’. „Patrząc na Wschód” podczytuję, czasem mam pewne zastrzeżenia, choć nie aż takie, jak do tego, o czym piszesz.
Ja też podczytuję, w zasadzie od czasu Majdanu. Jeszcze do końca nie mam opinii, bo jednak za rzadko to robię, zwrócę uwagę na to o czym piszesz, dziekuję.
„Powieści dla dzieci” pani Karoliny z Potockich Nakwaskiej to także ciekawa lektura, a dla dorosłych względnie bezpieczna.
Powieść piątą (Paszteciki i Ciasteczka) polecam tym którzy słyszeli o cukierni Lessla w Warszawie, a także o biedzie i głodzie.
Czytam Tymczuka, blog Pani Kwiatkowskiej, wywiad z GW też i zgadzam się z Wami. Przyznam jeszcze, że obserwuję to co pisze o Ukrainie nie kto inny tylko Dawid Wildstein ( FB niestety, nie wiem może jeszcze gdzieś to zamieszcza) i cały czas mnie zadziwia jak ciekawie, mądrze i ładnie pisze o Ukrainie w porównaniu z resztą tego o czym pisze 🙂
Jeżeli wolno wrócić do głównego tematu zaproponowanego przez Gospodarza 😉
Bejotko,
podróżowałaś ostatnio po Estonii, Rosji. W jaki sposób wybierałaś miejsca, w których jadałaś? I co głównie jadałaś? Co polecasz a czego nie?
Jeżeli już o tym pisałaś a ja to przegapiłam, to bardzo przepraszam 😉
Tobermory,
jeżeli z ilości TIRów wyciągasz przede wszystkim wniosek, i słusznie, że parking przed barem jest duży 😉 to w jaki sposób Ty dokonujesz wyboru miejsca, w którym jadasz podczas podróży? 🙄
Dziękuję za rady i informacje Markowi F. Na poszukiwanie nowych win jestem w stanie poświęcić czas i wiele starań. Piwo pijam znacznie rzadziej więc ograniczam się do tych, które są w zasięgu ręki. Ale skorzystam z porad i wysilę się nieco bardziej.
Jagodo, tak jak pisałam w pierwszym dzisiejszym wpisie, koniec języka za przewodnika. W Tallinie mam znajomych miejscowych, więc prowadzili, a ja tylko zażyczyłam sobie jedzenie jak najbardziej estońskie. Było dobrze, bo pielmienie, które zawsze lubię, choć mam pewne wątpliwości co do ich estońskości, ryby, smaczne zupy i jakiś specyfik ściśle miejscowy, szary groch z cebulą i czymś, na ciepło w towarzystwie mięsa duszonego. To akurat nie było za pyszne, ale sama chciałam i nadal będę chciała poznawać lokalne smaki. Mają tam muzeum marcepanu i Tallin słynie ponoć z niego – więc wsuwałam do rozpuku marcypany, jak to dawniej mawiano. Zajadałam się tam nabiałem, rewelacyjne sery. Krowie, kozie. I przepyszne wędliny, lepsze, niż na Litwie – które uważam za świetne.
W Piterze inna historia, ale nie całkiem, też koniec języka – albo palców 🙂 Bo najpierw na rosyjskim forum wypytałam dokładnie o realia pomocne w logistyce, w tym o jedzenie, jako, że spyża na poczesnym miejscu być musi. I chłopcy wszystko mi wytłumaczyli, gdzie warto iść, a co omijać z daleka. Petersburg okazał się bardzo przyjazny, ludzie mili i uczynni, a wcześniejsze internetowe informacje potwierdziły się. Wybierałam knajpki z jedzeniem rosyjskim lub tzw. wschodnim, czyli kuchnia uzbecka, kazachska, kaukaska. Zaskoczeniem było to, że mają dobrą kawę. Dobrą gatunkowo, dobrze zaparzoną – i nawet w ulicznych barkach na powietrzu, nie tylko w kawiarniach. I lody, też bardzo dobre, nie za słodkie, nie za tłuste.
Jagodo, oczywiście 🙂 Polecam bar zaraz za Guzowem w kierunku na Sochaczew. Żadna finezja, ale dobre jedzenie. Kawy nie piłam. Potwierdzam, w jakiś sposób teoria o TIRach się sprawdza. I tak jak Alicja zatrzymuje się w McDonald`s w czasie podróży, przynajmniej niespodzianek żołądkowych nie ma, choć zaskoczeń kulinarnych też 🙂
Bejotko,
dziękuję 🙂
Duże M.
nie potrafię się przemóc do McDonald’s. Weszłam do kilku z ciekawości, ale nie przekonały mnie. Podobnie nie potrafię się przekonać do kawy z tekturowego kubka 😉
Oj, ja też nie bardzo mogę do McD, choć nie odsądzam od czci i wiary tych, którzy tam jadają. Kawę z papierowego wypiję na bezrybiu i to prędzej, niż z plastikowego, to to już w ogóle… 🙁
Tak teraz myślę, że przed jedzeniem z papierowych, tj. tekturowych naczyń mam mniej zahamowań, niż przed plastikiem. Właściwie w sytuacjach turystyczno-biwakowych spokojnie mogę z tekturki. Z plastiku też się zdarzało, a jakże 🙂
Duże M,
w McDonalds nie zatrzymuję się, chyba że absolutnie muszę, bo nic innego nie ma (ale przeważnie jest). Zdarzyło mi się chyba ze 3, najwyżej 4 razy w życiu – McDonaldsa omijam tak szerokim łukiem, jak Coca-Colę.
Północnoamerykańskie trasy to gęstwina autostrad i tutejsze „zajazdy” przy nich, co sto ileś km. mniej więcej, gdzie jest spory parking, stacja benzynowa albo dwie oraz budynek, w którym znajdują się toalety, jakiś kiosk z prasą, słodyczami itd. oraz zawsze kilka „fast-foodów” – w tym McDonalds.
Ja wybieram Subway – bo tam można samemu skomponować sporą kromuchę, jest wybór wędlin, serów i warzyw, sałaty, zupy, marynowane grzybki i ogórki itd.
Zawsze funduję sobie frytki przy takiej okazji, zdumiewa mnie, że od jakiegoś czasu serwują je SOLONE, i to we wszystkich tego rodzaju przybytkach 😯
A jeśli nie chcę soli, albo sama chcę sobie posolić mniej? Zawsze zapominam zastrzec, że ja proszę bez soli (samemu można, sól jest na stołach z przyprawami 👿 )
Tu mi się przypomniało, że parę lat temu pojawiły się bodaj w Wendys (taka sieć, też dobra) frytki ze słodkich ziemniaków.
Ależ to było pyszne, zwłaszcza z pieprzem! I znikły, pytałam pani, powiedziała, że nie zyskały powodzenia i wycofali sie z tego pomysłu. Szkoda 🙁
Dla mnie jest to idealne jedzenie, szybko, sprawnie i tak jak chcę, to sobie doprawię tę kromuchę, w zupełności wystarcza, żeby nie umrzeć z głodu, zanim się dotelepiemy do celu.
http://subway.ca/en-CA/MenuNutrition
p.s.Co do tych kromuch, to można zamówić gotowca, albo samemu skomponować, zapomniałam zaznaczyć. W podróży lubię też kawę, zawsze z mlekiem i odrobiną cukru, i nawet mi obojętny ten tekturowy kubek 🙂
Herbaty – nigdy w życiu, „zaparzona” przeważnie gorącą wodą, z torebki, no i w kubku (bywa też w trasie, że i styropianowym!).
Asiu, przypomniały mi się jedne czy drugie urodziny na Kryspinowie, zwłaszcza jedne, gdy było okropnie duszno i gorąco a ja pakowałam wiktuały w torby termiczne (niemieckie ;)) i do sakw rowerowych… jakieś 19-20 lat temu. Dla wspólnych madrygałów, niosących się po jeziornej tafli – bardzo warto było. I dla znajomych (teraz wziętych profesjonalistów), którzy nas usłyszeli i podpłynęli by się przyłączyć wokalnie i w ogóle 😀
Bjk, na Dietla, w myśliwskim albo militarnym (po stronie Kazimierza, raczej blisko Stradom); kilka lat temu, w necie też były lecz nie mogłam czekać… 🙂
Nb ten model ma swe poważne ograniczenia, jak zawsze, gdy nie masz możliwości regulacji płomienia. Na wyskoki w góry idealny, w warunkach przysamochodowo-biwakowych – dobre wsparcie dla bardziej typowego sprzętu.
Cichalu (przedwczoraj), można, można, nawet trzeba 🙂
Gust żywieniowy TIRowca i mój mogą się nieco różnić*. A ostatnią rzeczą, jakiej pragniemy w podróży jest, by coś „siadło na żołądku” i przeszkadzało kilka godzin. Sama zawsze wolę pogłodować (jabłko czy winogrona to już nie głód 🙂 ), niż ryzykować; w towarzystwie trzeba czasem iść na pewne kompromisy („spróbuję kęsek-dwa z twojego i potowarzyszę ci…” 🙄 )
___
*Jedna z Babć twierdziła, iż oni lubią: „żeby było dużo, zawiesiście i jak najwięcej omasty” – niekoniecznie to, co ceni „dbająca o siebie białogłowa” (por. Krzych, z licencyjami 🙂 )
PS, chyba jeszcze nie linkowałam „drugiej połowy” Moraw… 😳
Brno, Ołomuniec:
https://picasaweb.google.com/100017103147766566592/Morawy3BrnoOlomouc
…a zwłaszcza UNESCO Kromieryż!
https://picasaweb.google.com/100017103147766566592/Morawy4SternberkKromeriz
(dużo słońca, pałaców i kwiecia 😉 – akurat na dzisiejsze wietrzne opady… wiem, wiem, nie wszędzie tak samo źle… 😀 )
Moda, to nie moja sfera, aliści mody kulinarne, proszę warszawiaków…http://natemat.pl/102231,co-z-tym-jedzeniem-trendy-na-nowe-miejskie-smaki
Frytki w McDonaldzie budzą większe zaufanie, niż w niejednej restauracji.
W podróży szkoda mi czasu na zasiadanie w przydrożnych lokalach i czekanie na obsługę lub samoobsługowe korzystanie z bufetów z bylejakim jadłem dla przejezdnych, o których opinię nie ma potrzeby się troszczyć. Najlepsze jest własne zaopatrzenie (bardzo wielu kierowców TIR-ów za granicą gotuje sobie na wieczornych obowiązkowych postojach), lodówka lub coolbox, którą napełnia się lokalnymi specjałami, ładne miejsce na piknik, i można wypoczywać przed dalszą jazdą.
W wiktuały można się zaopatrywać w piekarniach, sklepach z działami garmażeryjnymi, u handlarzy owocami, wędlinami i serami, na lokalnych targowiskach (można najpierw popróbować przed zakupem), w ostateczności – w supermarketach znanych sieci.
Po przybyciu do celu (miejsca noclegu) można korzystać z przygotowanych wcześniej informacji lub pytać miejscowych, gdzie jadają od święta 😉 Bo miejscowi na ogół jadają u siebie w domu. Nikt ich lepiej nie obsłuży niż la Mamma 😉
Można czasem na chybił-trafił iść za nosem…
Zakupy warto czynić rankiem, zwłaszcza w krajach, gdzie bywa długa sjesta.
Kawa w termosie traci aromat i przejmuje zapach uszczelki 🙁
Podróżując pociągiem dobrze jest zaopatrzyć się w butelkę lokalnego wina i wody mineralnej tudzież w lokalne łakocie, bo nigdy nie wiadomo… 🙄
A capello, dzięki za namiary.
Z tym „gustem TIRowca” to nie generalizowałabym. Inna rzecz, że tam, gdzie dadzą dobrze zjeść tłusto i zawiesiście, będzie z dużym prawdopodobieństwem też niezłe mało i chudo, co stwierdzono osobiście 🙂
Bardzo lubię w długiej podróży zrobić sobie godzinkę przerwy na knajpkę i łyknąć poza obiadem trochę klimatu miejsca, gdzie właśnie znalazłam się na moment, może nawet to jest ważniejsze od konkretnej strawy? 🙂 Zakupy spożywcze za granicą przede wszystkim na targowiskach i w małych sklepikach, piekarniach, głównie ze względu na klimat właśnie, 0 supermarketów. Piszę oczywiście o swoich preferencjach.
Podróżując po Australii i Nowej Zelandii zatrzymywaliśmy się głównie w hostelach YHA. Z racji ich korzystnej ceny, usytuowania w centrum i możliwości korzystania ze wspaniale wyposażonej kuchni. W kuchni, poza tym, że można było przygotować posiłek taki, na jaki miało się ochotę, toczyło się życie towarzyskie ludzi w różnym wieku i z całego świata. Ciekawe było podglądanie sposobu przygotowywania posiłków. Bardzo różnorodnych. Dzielenie się produktami i częstowanie gotowymi daniami. Bardzo sobie chwalę ten sposób żywienia w czasie podróży. Zdarzało się nam też bywać w restauracjach czy barach, po to żeby zjeść coś z lokalnej kuchni.
A capello. Na Kryspinowie uprawialiśmy namiętnie windsurfing. Lata 70te i 80te. Bywały okresy, że miesiącami na dachu samochodu była przytroczona deska i jak wyskoczyło 2godz. „okienko” luzu, to hajda na Kryspinów. Bywali fanatycy, co w zimie z deski robili lodołamacz (sic) Żeglowali w kombinezonach narciarskich i gumowych „kotwach”.
To byli czasy…
Jagodo, a co tam się jada? Czy Australia wypracowała sobie własne potrawy, czy to różnorodne kuchnie tych, co się osiedlili? jak to wygląda? Nie mam pojęcia o australijskim jedzeniu, wiem tylko o Pawlowej.
Bjk, napisałam „mogą”… I zauważam, że ostatnio (a nawet przedostatnio) polscy faceci też o siebie dbają, nie tylko (koreańskie) (młode) białogłowy (odpowiedzialność – Krzych 😈 ).
Mam w bliskich okolicach kierowców-kurierów długodystansowych, TIRowca – ten ostatni, niecałą dekadę starszy (choć pokolenie „oczko wyżej”), wiedeńczyk z dorosłymi synami, zawsze nienaganna sylwetka, zawsze siłownia (choć doskonale wie, co dobre kulinarnie, napitkowo) – istny wieczny młody bóg! Można 😀
Tobermory, mam tak samo w kwestii podróżnych priorytetów (zresztą napisałam rano)…
…Myślę, że generalnie to kwestia, iż jednym się chce, innym (m)nie(j)… 😀
Jagodo, gdy się dużo poruszałam po UK w czasach studiów w Londku, zatrzymywałam się na ogół w YHA albo Backpackers. Pichcenie oraz dyskusje w kuchni pamiętam najlepiej. Znacznie mocniej, niż dorms – wszędzie +- takie same. Niesamowitych ludzi się tam spotykało… spotyka! 😀
Cichalu, na Kryspinowie wciąż jest fajnie. Inaczej (i to już nie jest „moje” bajoro), lecz zawsze ciekawie i rozrywkowo, aktywnie, czasem dziwacznie, skandalizująco… 😀
W oczekiwaniu na opowieści o kuchni australijskiej całkiem nieskromnie pochwalę się moimi dzisiejszymi wypiekami 🙂 Chleb udał się naprawdę znakomicie,a paszteciki z dorszem też niczego sobie:
https://plus.google.com/photos/104147222229171236311/albums/6013701484160538449/6013701535516077314?pid=6013701535516077314&oid=104147222229171236311
Danuśka – gratulacje; jeżeli smakuje to tak pięknie, jak wygląda, to niebo w gębe.
Danuśko! O tej porze nie jem, bo jak Krzych słusznie wspomniał, białoglowy powinny dbać o siebie – a Ty tak kusisz. Ten chleb aż tu pachnie 🙂
Danuśka,
brawo 😆
A capella,
tak, to są nieprawdopodobne klimaty. Kilkakrotnie zatrzymaliśmy się w hotelu czy apartamentach, ale to nie to samo. Klimaty backpacerskie są absolutnie niepowtarzalne 🙂
Co do jedzenia na antypodach, to dominują kuchnie regionalne. Australijczycy i Nowozelandczycy jedzą sporo mięs przyrządzanych na modłę pierwszych ranczerów. Bardzo popularne są angielskie fish & chips. Nie da się obejść bez naprawdę dużych ilości piwa. Niezbyt mocnego. Ogromnych ilości fantastycznych lodów. Dobrego wina. I owoce. Nieprawdopodobna ilość owoców i warzyw.
W Australii niemal w każdym miejscu, do którego docierają turyści, z ogrodami zoologicznymi włącznie, przygotowane są duże grille, stoły, zlewozmywaki z których można korzystać. Przyjeżdżają całe rodziny, pieką mięso, warzywa, pieczywo. Rybacy mają przygotowane na pomostach specjalne stoły i zlewy z wodą do patroszenia i czyszczenia ryb. Z taką rybką na grill, piwo, wino owoce. Fantastyczna zabawa 😆
Dziewczyny-dzięki !Zapraszam jutro na śniadanie 🙂
Tym razem do chleba użyłam mąkę tortową,razową i gryczaną,a na koniec sypnęłam garść sezamu i mielonych orzechów.Zapewniam Was PYCHOTA.
Jagodo-te grille,stoły i zlewy do dyspozycji wszystkich to świetny patent.
Danuśka, przypomniałaś mi, że muszę chleb zamiesić. Nie mam tortowej ani gryczanej. Będzie ino razowa. Dodaję pestek słonecznika, bo to starszym panom dobrze robi. Dla Ewy muszę osobno, bo nie może ziaren i nie jest starszym panem. Na obiad powtórka z rozrywki – omlet z kukurydzą i tym razem nie z sardynkami, tylko z wędzonymi mulami!
Pozdrowienia z mojej wsi.
https://plus.google.com/photos/100894629673682339984/albums/6012239145816341697/6012239153079548434?banner=pwa&pid=6012239153079548434&oid=100894629673682339984
Czy ty Cichalu myslisz, ze tutejsza wiekszosc ma skleroze i nie pamieta cos przed dwoma dniami pokazywal?
Cichalu, panom jeszcze lepiej robią pestki dyni 🙂
Upiekłam ciasto z rabarbarem, zrobiłam zupę ze szparagów.
Pomijam ogrody zoologiczne w australii i jade w gore 🙂 🙂 🙂
Frytki jakie sa kazdy wie, a w mc sa zawsze takie same, bez wzgledu na suerokosc geograficzna
Odwiedzona swego czasu przez Gospodarza restauracja (zajazd?) w Gzowie za Pułtuskiem staszyła kiedyś koszmarkiem wielgachnym kucharzem z plastyku, teraz straszy nazwą i zdjęciami na banerach niejakiego Ges-slera poszukiwanego za długi.
Zajazd nazywa się teraz Wesoła Oberża Ges-sler Przydrożny. Ma facet tupet 🙁
Kilka dni temu Niunia pytala tu o lososie. Napisalam kilka slow o lososiach z Alaski, z rzeki Copper River. Wsrod ekspertow te lososie sa uwazane za najsmaczniejsze.
Jutro przyleci do nas z Alaski pierwszy transport lososia z Copper River.
Pisalam, ze Alaska Airlines jest sponsorem tego wydarzenia.
Alaska Airlines zamowiala kilka lat temu od firmy Boeing specjalny samolot 737 do transportu lososia. Samolot nazywa sie Salmon Thirty Salmon. Jego konstrukcja przebiega w nastepujacy sposob.
http://www.youtube.com/watch?v=Hsd8-EESesI
O dostawie lososia do Seattle z rzeki Copper River napisze jutro, kiedy lososie do nas doleca.
Malgosiu W, jak bede panem bede jadal pestki, poki co nie jest to mozliwe, jesten na etapie bachora i czepiam sie jedynie latawcow 🙂 co oczywiscie jedynie mnie odpowiada 🙂 🙂 🙂
Znalazłem tekst w archiwum:
http://adamczewski.blog.polityka.pl/2011/07/01/nie-bojcie-sie-wstretnych-figur/
😉
Miałem ochotę kiedyś zajechać , teraz po zobaczeniu banerów z wizerunkiem na pewno nie skorzystam… Innym też odradzam.
Tosik – powiedz szczerze,
z reka na sercu,
co w tym tasiemcu jest swietnego,
i co on ukazuje???
Dla ulatwienia dodam, ze zal jest mi mlodego, w miare inteligetnego czlowieka, ktory nie trafil w polsce w odpowiednie srodowisko. Blaka sie mlodzian, raz tu, raz tam, i jak sie opamieta, to najlepsze zycia lata bedzie juz juz mial za soba 🙁 🙁 🙁
Orca – chciałabym kiedyś spróbować takiego pieczonego przez Indian łososia (pokazywałaś taki film). To chyba droga przyjemność.
Echidna kilka lat temu opisywała „białą” kuchnię australijską (Azjaci i Polinezyjczycy jadają zupełnie inaczej) Kuchnie narodowe też różnią się od oryginałów, bo nie wszystkie produkty są dostępne, s po zastąpieniu miejscowymi, czy z azjatyckiego importu, jest to już cos całkiem innego.
Z konopii dzis zrezygnuje 🙂 🙂 🙂 🙂 , nazbieralem dzis na wodzie ogromna ilosc prezentow, a zatem mam sie czym przykryc podczas snu 🙂 🙂 🙂 🙂
Nie mam sily piac sie dalej w gore 🙂 🙂 🙂 🙂 🙂
Orko,
dziekuje. Bede sledzic Twoje wpisy.
Pyra,
To chyba o ten film chodzi.
http://www.youtube.com/watch?v=aCv7EQsZOLQ
W ten sposob tutejsi Indianie pieka lososia od setek lat. Jedno danie to kawal upieczonego lososia, ziemniak I pieczona kukurydza, $10.00 od bialej kufy. Indianie, za darmo.
Zgadzam sie, ze to jest smaczne. Oni jedza tylko lososie I inne ryby. To sa eksperci. To jest ich tradycja.
W Polsce sa wysmienite potrawy, ktore wywodza sie z tradycji polskiej kuchni.
Zycze lososia dobrego lotu.
Tez czekam z niecierpliwoscia na relcje.
Moze jednak wezme cos na na wyrownanie cisnienia? 🙂 🙂 🙂
Jakiegos dyma moze?
Troche konopii? 🙂 🙂 🙂
MiśKu
Czym czscisz te zlote garnki. Mam takich w kuchni sztuk piec, pupowane w roznych odsetach czasu 🙁
Dzis kazdy jeden wyglada inaczej, stracily blask 🙁 ale potrawy w nich gotowane smakuja dalej wysmienicie 🙂 🙂
Oj MiśKu, a dlaczego odradzasz?????? 🙁 🙁 🙁
Pyra,
Wierz mi, ze robisz mi wielki smak, kiedy opisujesz swoje smakolyki.
Orca – ludzie, którzy lubią jeść i czerpią przyjemność z zabawy kuchnią, są z reguły pogodni i życzliwie. No i ciekawscy, oczywiście. Moja ciekawość nie sięga wyłącznie bezkręgowców, ale ryby, warzywa, owoce, zioła – jak najbardziej. No mięsa, bo ja jestem mięsożerna (chociaż nie żarłoczna)
Orco – Czy to Twój samolot? 🙂
Marek Francik,
to jest sprawa smaku, wiadomo, ale jeśli chodzi o piwo, to ja jak najbardziej wolę tyskie od każdego amerykańskiego.
Lubię (bardzo!) goryczkę chmielową i ten „bukiet” po otworzeniu butelki, amerykańskie browary, te wielkie, jakoś jeszcze do tego nie dorosły, małych browarów nie znam, ale kanadyjskie małe browary już połapały się, w czym rzecz i można tu wreszcie kupić dobre piwo.
Ale i tak kupujemy Lecha, Okocim, Leżajsk, Tyskie, Żywiec… 😉
Misiu też tam już nie jeżdżę z tego samego powodu. Nie należy wspierać finansowo przedsiębiorcy, który jawnie kpi z prawa i oszukuje.
Żeby nie śmiecić pod nowym tematem.
Alicja, kiedyś pisałaś, że w fast foodach w czasie podróży. U nas przy autostradach głównie Mc. Subway przeważnie w centrach handlowych, na trasiechyba nie spotkałam.
Jeśli chodzi o cele turystyczne to Bjk, Tobermorry, A`capella, Jagoda macie racje jak najbardziej. Ja pisałam o sytuacji szybkiego przemieszczania się w celach innych niż turystyczne po Polsce, kiedy nie ma czasu na kontemplowanie okolicy, targów, lasów itp.
Widzę, że nie wiecie – w McDonald( nie wszystkich) jest też kawiarnia Mccaffe, w której podają kilkanaście rodzajów kawy w filiżankach, wysokich szklankach i czym tam jeszcze. Do tego całkiem dobre ciastka. Ja mimo wszystko najbardziej lubię tam cappuccino w tekturowym kubku ze zwykłej części i frytki. Jak ktoś nie lubi burgerów wszelakiej maści są sałatki, jabłka, skrzydełka dobre choć najbardziej kaloryczne na świecie. Tylko trzeba wiedzieć czego się szuka. Wolę to niż zastanawianie się co tym razem będzie pod hasłem np. bryzol z pieczarkami. Takie jedzenie w restauracjach wybieranych z namysłem.
A capello, w smak mi ogromnie, iż „dbające o siebie białogłowy” licencyje zachowały 😉
Apropos dbających o siebie mężczyzn:
Dałem sobie uszyć lnianą marynarkę w Seulu, krawiec miał dosłać początkiem tygodnia.
Zadzwoniłem dziś lekko zaniepokojony, okazało się, że kurier zostawił paczkę już w poniedziałek. W spożywczym na rogu… Jak się okazało, było tam niedoręczonych paczuszek więcej, nie tylko moja.
Pani w sklepie nie zdziwił obcy białas, przychodzący jak po swoje 🙂
Gwoli wyjaśnienia-rzecz się dzieje w dużym mieście, nie wszyscy się znają z widzenia.
Bardzo mi się to podoba, w Polsce pamiętam był problem z zostawieniem przesyłki u sąsiada, a co tu mówić o sklepie.
Witam, co się dzieje?