Mięcho
Niewiele jest kuchni tak bardzo związanych z mięsem jako ważnym produktem, jak polska. Jeszcze XIX-wieczne jadłospisy obiadowe sugerowane w książkach kulinarnych przewidywały aż dwa obiadowe dania mięsne. Zajadanie mięsnych potraw zaczynało się już od śniadania, kończyło zaś wraz z wieczerzą. Ponieważ jednak religia wprowadzała jednocześnie liczne posty wykluczające mięso, przez wieki nauczono się przyrządzać z ryb dania, które mogły z nim konkurować. Ale zawsze mięsa stały na pierwszym miejscu. Oczywiście dostępne były dla osób zamożniejszych, a dla biednych stanowiły przedmiot pragnień. Dobrowolne wyrzeczenia się mięs przez całe wieki uważane było za ekscentryzm i nawet autorytet Sokratesa i Platona, pierwszych znanych wegetarian nie sprawiał, że licznie pojawiali się dobrowolni naśladowcy.
Dopiero XX wiek przyniósł radykalne odwrócenie trendu. Obecnie już około 10 proc ludności świata to dobrowolni wegetarianie. Ale przecież pozostałe 90 procent to mięsożercy! To dla nich produkuje się tony mięsa na wielkich farmach, męczą się pod nadmiarem „mięcha” wszystkie hodowane tam zwierzęta, które miały pecha i zostały uznane za dostarczycieli tego ważnego produktu.
Nie mam ciągot do stania się wegetarianką, choć lubię i dania jarskie. Bardzo jednak cenię dobre potrawy mięsne. Od pewnego już czasu zdarza mi się niestety, że apetyczne na oko mięso ze sklepowej lady okazuje się kulinarnym nieporozumieniem. Czy to tylko mój casus czy może i wy, blogowicze, zauważyliście, że schab częstokroć nie rozpływa się w ustach jak drzewiej bywało, karkówka rozpada się na paski ale nie jest miękka, a pieczeń wołowa mimo wielu zabiegów przypomina podeszwę. O kurczakach wolę nie mówić, bo wprawdzie gotują sie szybko, są kruche, ale smak, zwłaszcza tych najpospoliciej oferowanych w sklepach, pozostawia wiele do życzenia.
Od pewnego czasu w sklepie najczęściej przeze mnie odwiedzanym, gdzie zarówno lady z wędlinami, jak i te z mięsem wypełnione są bogato, odnoszę niejasne wrażenie, że na przykład 100 gatunków wędlin utrudnia sensowny wybór. Ale i z mięsem sytuacja jest niezwykła: możemy wybrać mięso z własnego, sklepowego rozbioru albo takie,które przywozi się tu z rzeźni.
Ludzie, czyżby forma rozbioru (przez nas czy przez „nich”) określała jakość? W każdym razie w moim sklepie zakup mięsa z „własnego rozbioru” daje pewność, że na talerzu znajdzie się kawałek naprawdę pysznego mięsa. Choć trzeba za nie zapłacić nieco drożej. Ostatnio przyrządziłam polędwiczkę wieprzową z kaparami, według przepisu jednej z moich znajomych. Przez dłuższy czas każde przygotowanie takiej polędwiczki kończyło się niepowodzeniem. Nawet ta najdelikatniejsza w teorii część mięsa bywała łykowata, a także nie kroiła się łatwo i nie pachniała dość nęcąco. I oto czary. Wystarczyło wydać trochę więcej i już pojawił się smak. Zatem radzę: szukajcie aż znajdziecie dobre, kruche i aromatyczne mięso. A wtedy można przygotować obiad dla gości.
Oto przepis na polędwiczkę
1 polędwiczka wieprzowa, 2 łyżeczki soku z cytryny, pół łyżeczki płynnego miodu, sól, pieprz, 2łyżki śmietany 12 proc. 2 łyżki jogurtu, łyżka dobrze osączonych z zalewy kaparów (warto je nawet opłukać, aby sos nie był zbyt kwaśny), łyżeczka masła klarowanego
Na ok. godzinę przez przyrządzeniem polędwiczkę posolić,posypać pieprzem i skropić sokiem cytrynowym wymieszanym z miodem
Na patelni rozgrzać masło i obsmażyć ze wszystkich stron polędwiczkę, po czym przełożyć ją na żaroodporny półmisek i piec około 20 minut w nagrzanym do 180 st. piekarniku.
Wymieszać jogurt ze śmietaną, dodać kapary i lekko posolić mieszając sos. Wylać go na polędwiczkę i kilkakrotnie polewając mięso ściekającym sosem, dopiekać je jeszcze 10 minut.
Jako dodatek do polędwiczki doradzam upieczone ziemniaki i warzywa: uprości nam to przygotowanie pełnego i pysznego posiłku dla gości
Najpierw pokrojne w ósemki surowe ziemniaki, pokrojone w paski marchewki, pietruszki i ew. czerwoną paprykę posypujemy solą, szczyptą ziół prowansalskich i skrapiamy 1-2 łyżkami oleju, mieszamy i rozkładamy na żaroodpornym półmisku. Pieczemy około 25 minut w temperaturze 200 st C. Pod koniec można włączyć górne grzanie, aby warzywa nieco się zrumieniły. Pycha!
Komentarze
Moja Mama robiła takie polędwiczki
Wieprzowe polędwiczki miodowo-musztardowe:
Składniki:
– 2 polędwiczki wieprzowe,
– 2 czubate łyżki miodu,
– 2 czubate łyżki musztardy,
– 2 ząbki czosnku,
– 2 łyżki oliwy,
– 1/2 łyżeczki ostrej papryki,
– po łyżeczce suszonego tymianku, majeranku, rozmarynu
– olej,
– sól,
– pieprz.
Wykonanie:
Polędwiczki pokroić na plastry. Delikatnie rozbić dłonią, oprószyć pieprzem i solą.
W misce wymieszać miód, musztardę, czosnek, oliwę, sól, pieprz, paprykę i tymianek, majeranek, rozmaryn. Zalać marynatą plastry polędwiczki i wstawić mięso do lodówki na 2 godziny.
Po tym czasie wyciągnąć mięso z marynaty i smażyć na rozgrzanej patelni na kolor rumiany z każdej strony.
Jesienią 2020 byliśmy w Toskanii. Bistecca alla fiorentina z chianiny czy calvaniny, bistecca di vitello czy tatar rozpuściły nas. Po powrocie do domu, przy pierwszym mięsnym posiłku stwierdziłam, że rozumiem polskich wegetarian 🙁
Jak już jeść mięso, to tylko dobre.
Myślisz – masz, dopiero wczoraj pomyślałam, że dawno Ewy (ze zdjęciami Witka) nie było… A te zdjęcia z Toskanii na pewno w zbiorze z 2020 są 😉
Dzisiejsze mięcho było dość cienkie, bo pod postacią parówek.
Polędwiczki wieprzowe robię w sosie grzybowym, dopiero co w niedzielę robiłam.
Z nimi nie ma problemu. Ściągnąć błony i ewentualnie odkroić tłuszczyk, którego raczej nie ma.
Mięso niedobre dla mnie to podśmiardłe (nie spotkałam się z tym jeszcze) lub poprzerastane tłuszczem tam, gdzie go nie powinno być.
Wieprzowina nie wymaga długiego smażenia ani duszenia, nie trafiłam na wieprzowinę łykowatą, ani taką, co by była jak podeszwa. Natomiast przy wołowinie to już inna para szpilek.
Z rana przyjechał ekspert od drzewa (wezwany telefonem). Popatrzył, pomierzył czy co tam i stwierdził, że to nie w ciągu pół roku, tylko w ciągu 2 dni najwyżej. Za 2 godziny przyjechał następny, żeby to logistycznie jakoś ustawić, od której strony by tu… Za następne 2 godziny jeszcze jeden i orzekł, że jutro z rana, bo nie ma na co czekać i na wszelki wypadek nadal śpijmy w drugim końcu chatki, skoro trajektornia drzewa raczej by nam wypadła na łóżko.
Dla niewtajemniczonych podam, że nasza stara (ok.90 lat) chata to typowa amerykańska chatka, w której nie ma jednej cegły – oprócz kominka! – jest tylko podmurówka i piwnica (cement), a reszta drewniana. Takie drzewko bez trudu przecięłoby chałupkę. Obrazki, które czasem pokazują po huraganach i tornadach z Ameryki Pn. – czyli same drzazgi, wsi nie ma, to właśnie skutek takich solidnych budowli. To się zmienia, ale opornie, bo przecież ruch w interesie budowlanym musi być, a nieszczęścia, jakie wymieniłam powyżej, co roku (wiosna, jesień) nawiedzają głównie stany środkowe i południowe USA.
Wszystko z drewna. Podobnie po pożarach – to wszystko się pali jak pochodnia.
Myślę sobie, że problem jakości mięsa nie zależy od tego kto i jak dzieli tusze lecz od rasy, wieku, sposobu hodowli, a także obrotów przed- i poubojowych. Takam „mądra” bo niegdyś kuzyn podczas dyskusji dokształcał mnie w tej materii.
Inna sprawa, że źle podzielone mięso podczas przygotowania może wpływać na końcową jakość dania. Co spotkało nas podczas ostatniej wizyty w Polsce. I to w (jak rozumiem) renomowanej restauracji na Placu Zamkowym. Widok z tarasu na położony poniżej park oraz Wistulę wspaniały, obsługa miła, niestety smażone a’la stek polędwiczki wołowe do „totalnej bani”.
Sos z borowikami, zestaw warzyw z wody oraz frytki (z kluseczek półfrancuskich zrezygnowałam) całkiem – całkiem, choć na kolana nie powalały, niestety mięsko ukrojone wzdłuż zatraciło cały powab potrawy. Było twarde, gumowate i w niczym nie przypominało zachwalanego dania. W tym wypadku zawinił kucharz.
Masa różnorodnych wędlin mnie akurat nie przeszkadza. Wprost przeciwnie. No, ale to ja i Wombat.
Polędwiczki wieprzowe? Przepisów jest wiele. Co powiecie na sposób w jabłku i majeraku jak podaje Wombat?
Obsmażone i podzielone polędwiczki (oczywiście w poprzek) wrzuca do gara, podlewa wodą i dusi na małym ogniu. Stopniowo dodaje: podsmażoną na złoty kolor cebulkę (krojona w piórka), majeranek (dużo), a na końcu obrane ze skórki kwaśne jabłka (pokrojone w cząstki). I oczywiście doprawia solą do smaku. Jak już mięsko jest miękkie, a reszta składników rozgotowana, wyjmuje mięso, przeciera/miksuje sos, dodaje mięso, podgrzewa całość i podaje z ryżem.
Powiem Wam; PYCHA!
Zapisałam.
Ja dzielę polędwiczki jak Wombat na kawałki, oczywiście dyżurne, otaczam lekko w mące i przyrumieniam ze wszystkich stron. Przekładam do odpowiedniego gara, podlewam rosołkiem grzybowym i duszę. Osobno dodaję do rosołku wczoraj zamoczone, a dzisiaj nieco wcześniej podgotowane grzyby suszone (razem z wodą, w której się gotowały), niewielka garść prawdziwków i podgrzybków wystarczy, a do tego dowolną ilość pokrajanych w większe kawałki pieczarek, uprzednio podsmażonych. Ziele i listek obowiązkowo. Dusi się to nieco ponad godzinę – żeby zagęścić, na koniec rozpuszczam sos borowikowy Winiar i gotowe.
Dobranoc 🙂
Dzień dobry 🙂
kawa
Echidno masz oczywiście rację wymieniając czynniki, od których zależy jakość mięsa. Znalazłam nawet stosowny fragment tekstu opublikowanego przez Pomorski Ośrodek Doradztwa Rolniczego. Artykuł dotyczy wołowiny, ale jest dobrze wiemy, iż tak dzieje się z każdym rodzajem mięsa:
„Końcowa jakość wołowiny jest rezultatem wielu działań, które są podejmowane na różnych etapach produkcji mięsa: dobór rasy bydła, prawidłowe żywienie, odpowiednie traktowanie podczas odchowu i transportu zwierzęcia, ale także właściwie przeprowadzony ubój, obróbka poubojowa i dystrybucja mięsa.
Konsumenci oczekują wołowiny wysokiej jakości, o pożądanych cechach sensorycznych (wołowina soczysta, krucha oraz smakowita), dlatego powinniśmy dołożyć wszelkich starań, aby produkowane przez nas mięso spełniało ich wymagania.”
Pamiętam ile dyskusji stoczyliśmy z Alainem, szczególnie na początku jego pobytu w Polsce, kiedy nigdy nie udawało mu się usmażyć kruchego i soczystego befsztyka. W tamtych czasach na rynek trafiało jedynie mięso ras krów mlecznych, a nie mięsnych. W krajach lubujących się w dobrych befsztykach takie pomysły byłyby nie do przyjęcia. W tej chwili można kupić (przynajmniej w dużych miastach) dobrą wołowinę z odpowiednich hodowli, ale jeszcze trochę jest w tej dziedzinie do zrobienia.
Małgosiu-najczęściej przygotowujemy polędwiczki wieprzowe wedle przepisu Twojej mamy 🙂 Tym niemniej inne sposoby, o których piszecie też mi się podobają.
Ogólnie rzecz biorąc w miarę upływu lat coraz chętniej jadam dania wegetariańskie, ale czasem jakiś schabowy albo tatar „chodzą za mną” dopóki nie trafią na talerz 🙂
Swego czasu przeczytałam przejmujący wywiad z weterynarzem kontrolującym jakość mięsa w ubojniach. Jego rolą jest m.in. podpisanie dokumentu, iż podczas transportu oraz uboju zadbano o dobrostan zwierząt. Weterynarz podpisuje, w zdecydowanej większości przypadków, ten dokument mimo, iż wie, że o ten dobrostan czasami nie zadbano. Nie chce stracić pracy i nie chce wchodzić w zatargi z potężnymi hodowcami zwierząt czy też właścicielami ubojni.
Alicjo,
W grudniu po długiej chorobie odszedł Tato. Po naszych wakacjach jego stan zdrowia bardzo się pogorszył, więc podróże odłożyliśmy na półkę, a i teraz staramy się więcej czasu spędzać z Mamą. W połowie marca wyskoczymy na tydzień, na pewno skrobniemy coś o tym na blogu.
ewo – serdeczne wyrazy współczucia dla Ciebie i najbliższych
Wyrazy współczucia. Tak to się toczy, niestety…
Dzięki Dziewczyny.
Z jednej strony cieszymy się, że już nie cierpi, a z drugiej brakuje nam kogoś ważnego. No życie.
A propos wyboru w sklepach mięsnych.
Klientka pyta w sklepie mięsnym, czy jest wołowina?
– Oczywiście!
– To proszę trzy ogony wołowe.
Dzisiaj byli drwale. Wielkie drzewo poszło w kawałki w 2.5 godziny.
Zanim przybyli, ze sterty gałęzi na Górce, jakby coś wyczuła, wybiegła łasica, cała w białym kożuszku zimowym (nie wiedziałam, że na zimę zmieniają kolor futerka!).
Nie zdążyłam złapać aparatu, nie miałam go pod ręką nawet, ale zajrzałam do wiki i znalazłam, co ciekawe, zdjęcie zrobił ktoś w Puszczy Białowieskiej, autor podpisał zdjęcie ksywką:
https://photos.app.goo.gl/5rYRcqQcs6RVktL9A
Śliczne zwierzątko!
https://photos.app.goo.gl/74gxxM4qGt7PS82SA
Roboty były wysokościowe i dosyć skomplikowane, jak na moje oko, ale poszło im sprawnie. Fachowcy!
https://photos.app.goo.gl/ouux8YaL6DzcPs6M9
Ja nie mam dwubiegunowości typu mięcho albo bez. Używam, jadam, ale jako „dosmaczacz” – w towarzystwie warzyw, strączkowych, etc.
Czyli znacznie mniej (niż polska średnia), lecz, jeśli się da, to z dobrego źródła…
Stan wiosny na 1 marca… 😎
Dzień dobry 🙂
kawa
Ewo-najszczersze wyrazy współczucia.
Do wiosennych obrazków dorzucam te z mojej okolicy, na kwitnącą już forsycję trafiłam wczoraj: https://photos.app.goo.gl/PuYQ8eT7iUtKcfNp9
Ewo – przytulam mocno.
Ewo – wyrazy współczucia.
Ewo,
współczuję bardzo. Pamiętam jak jesienią wspominałaś o chorobie Twojego Taty.
Ładne te oznaki wiosny na Ursynowie i pod Krakowem. U mnie też krokusy zaczynają kwitnąć i oczywiście przebiśniegi, które w tym roku nie musiały przebijać się przez śnieg. Chociaż śnieg ma się jeszcze pojawić.
Dawno nie byłam w parku przy pałacu w Wejherowie, więc w ubiegłą niedzielę przeżyłam szok – wspaniały ponadtrzystuletni dąb, ozdoba parku padł i nie pod naporem wiatru, ale z powodu choroby korzeni. Zdarzyło się to w końcu listopada nad ranem, żadnych szkód z tego powodu nie było. Wielka szkoda.
Dziękuję Wam.
Nawiązując do głównego tematu : przeczytałam niedawno ciekawą książkę reportażową Aleksandry Kozłowskiej i Mirelli Wąsiewicz ” Islandia i Polacy”. Są tam też nieliczne wątki kulinarne, np. o tym, że na Islandii nie ma takich sklepów, gdzie można kupić wędliny na wagę, po kilka plasterków różności. Wszystko jest hermetycznie pakowane. Jedna z rozmówczyń, Marta weszła do rodziny islandzkiej. W domu gotuje mąż, to jego pasja, ale tradycyjne potrawy islandzkie jada tylko czasem u swoich rodziców. Zresztą tylko starsze pokolenie kultywuje tę kuchnię. Nic dziwnego, to to specyficzne potrawy – np. slatur/ w wolnym tłumaczeniu ” rzeźnia „/ to odpowiednik naszej kaszanki, ale jej składnikami są owcze podroby. Svio to też danie z owcy : głowa podana po ugotowaniu w całości, ze wszystkimi elementami, a hrutspungar , największy rarytas w tym zestawie,to gotowane baranie jądra. Nikt ze znajomych Marty i jej męża, oprócz rodziców/ nie gotuje po islandzku. Jest jeszcze zgniłe mięso rekina – hakari. Zacytuję dalej Martę -to jeszcze nic.Najgorsza jet płaszczka, którą tradycyjnie podaje się 23 grudnia, dzień przed wigilią.Ryba śmierdzi amoniakiem, polewa się ją tłuszczem. Do kolacji wszyscy ubierają się w gorsze ubrania, które można potem wyrzucić, bo tego smrodu nie da się sprać. W domu, w którym gotowano płaszczkę, zapach pozostaje na przynajmniej dwa tygodnie. Marta nie jeździ na te kolacje.
Po takich doświadczeniach kulinarnych łatwo byłoby zostać wegetarianką.
Wypowiedzcie się, co o tym myślicie. Mnie poraża, kiedy dowiaduję się, co aktualnie można, a czego nie. Rosół oczywiście jemy tak często, że faktycznie te karcenogeny się nakładają, nakładają i rychły koniec z nami!
A poza tym – czy do gotującego się rosołu dodajecie kostkę rosołową ze sklepu? Po jaką cholerę, pytam – przecież gotujemy rosół, który ma wszystkie kostki rosołowe pod sobą!!!
Pani poleca „ekologiczne kostki rosołowe”, bazujące na… ehum, bardzo niepolecanym od jakiegoś czasu oleju palmowym 😯
Gdzieś tam w naszych kulinarnych wpisach za czasów Piotra była mowa o rosole.
Z tych wpisów wziął mi się nawyk dodawania 2-3 goździków do rosołu.
https://pysznosci.pl/nie-dodawaj-do-rosolu-zupa-przestanie-byc-zdrowa,7001303057803808a
Ach, Islandia! Spora wyspa, na której zamieszkuje 360 tys. wikingów, z czego ponad 10% to… tak, tak, Polacy! Są nawet polskie sklepy tu i ówdzie.
Mięśo sfermentowanego rekina jadłam, o czym też pisałam na blogu – rozczarowanko wielkie, bo miał być śmiertelnie śmierdzący, a tu nic… Być może dlatego, że nigdzie nie serwują w restauracjach, a ja zakupiłam zamrożony kawalątek na lotnisku (kosztował coś koło 50$) i w domu rozmrożony stracił ten „perfum”.
O płaszczkach nie słyszałam, mój znajomy wiking Sindri „siedział” w komputerach raczej, nie w kuchni 😉
Jestem fanką kryminałów, zwłaszcza autorów skandynawskich, w tym także islandzkich (Alnadur, Ragnar). I zawsze mnie dziwi, że w populacji kraju mniej więcej półtora raza większej, jak moja wieś, tak trudno znaleźć ten kryminalny element! Ale kryminały mają dobre (rzecze znawczyni gatunku).
https://photos.app.goo.gl/1GzillpQ1B8ui0Rp2
https://www.youtube.com/watch?v=uVmSqcW-zcA&t=232s
Dawno temu byli świetni filmowcy, aktorzy i – Ennio!
https://www.youtube.com/watch?v=XP9cfQx2OZY&t=245s
A propos Islandii. Chyba dwa lata temu oglądałam film dokumentalny o szkole gospodyń domowych w Reykjaviku oferującej młodym kobietom naukę prowadzenia domu wraz ze wszystkim elementami z tym związanymi.
Film dokumentalny Steffi Thors to film o Hússtjórnarskólinn, islandzkiej szkole ekonomii domu (popularnie nazywanej szkołą gospodyń domowych) oraz o tym, jak zmieniała się rola tej szkoły na przestrzeni lat.
Jest to wyjątkowy dokumentem o szkole gospodyń domowych w Reykjaviku, działającej od 1942 roku i wciąż otwartej dla zainteresowanych uczniów, pomimo niepewności co do jej przyszłości i możliwego rychłego zamknięcia.
Archiwalne materiały przeplatają się z dzisiejszym obrazem szkoły oraz jej uczniów, przedstawiając jak ważną rolę odegrała szkoła dla przyszłych islandzkich gospodyń domowych w połowie ubiegłego wieku. Jednocześnie wykazując jak wiele zmian zaszło w szkole jeśli chodzi o dzisiejszą rolę gospodyń domowych w kontekście prowdzenia domu, gotowania, sprzątania, roli płciowej i podstawowych wartości, takich jak wszelkiego rodzaju wydajność, konserwacja odzieży, ochrona środowiska i zapobieganie marnowaniu żywności.
Dyrektor szkoły Margrét D. Sigfúsdóttir mówi:
„Podczas gdy na początku Hússtjórnarskólinn uczyła umiejętności idealnych dla dziewcząt chcących zostać gospodyniami domowymi … dzisiejsze uczennice chcą zdobyć umiejętności niezbędne do samodzielnego życia. Chcą się dowiedzieć, jak kupić porządne mięso i coś z nim zrobić, a także upiec własny chleb. Nie tylko kupować codziennie hamburgery, smażonego kurczaka i pizzę”.
(luźne tłumaczenie z „Reykjavik Grapevine”)
Zwiastun filmu:
The School of Housewives
Szkoła na przestrzeni lat (oficjalna strona szkoły)
https://husstjornarskolinn.is/myndasafn/
Ooops, raz jeszcze
zwiastun filmu
https://www.youtube.com/watch?v=erqPuDkRnig
I jeszcze ciekawostka:
https://www.youtube.com/watch?v=ow7KcAYtmSw
Po smutnej wiadomości od Ewy dopiszę coś ku przestrodze.
Mój Tata zmarł mając 70 lat, rocznica urodzin i śmierci właśnie minęła w lutym. Będąc już bardzo chorym nakazał nam – badajcie się!
My, trzy siostry natychmiast zrobiłyśmy co nam nakazał i co 5 lat ponawiamy badania (kolonoskopia, właśnie robiłam w ubiegłym tygodniu). Brat nie posłuchał – zmarł 9 lat po Tacie w wieku 45 lat. Wielka to cena za nieroztropność i lekceważenie rady. Rodziców należy się słuchać…
Zachęcam wszystkich do badań okresowych i tych innych, zwłaszcza jeśli jest się w grupie podwyższonego ryzyka, tak jak ja, bo ktoś już w rodzinie chorował na określoną chorobę.
Dzień dobry 🙂
kawa
Alicjo,
Słuszna rada.
Irek 😉
Akurat czytam chyba stosowną książkę – „Anna Wintour. Biografia”. Dość kiepsko napisana, a jeszcze gorzej przetłumaczona. Ostatnio tłumacze oddają robotę mechanicznym translatorom i niechlujnie je poprawiają, pozostawiając sporo błędów. Zęby bolą, czytając. I to wchodzi w użycie, czemu ja nie mam nic naprzeciw, jeśli nie mamy dobrych odpowiedników w języku polskim.
Niektórzy do mnie piszą, w zakończeniu dodając „uważąj na siebie”.
To mi brzmi jak ostrzeżenie, że coś mi grozi i natychmiast rozglądam się wokół, czy jakieś złe się nie czai. Otóż moim zdaniem angielskie „take care of yourself” powinno się tłumaczyć luźno – trzymaj się na przykład.
Albo „see you later” tłumaczone idiotycznie na „do później”. Co złego z „no to na razie”, lub „tymczasem”? Ta książka się roi od mechanicznego tłumaczenia „na żywca” każðego wyrazu. I to staje się coraz powszechniejsze…
Kulinarnie z książki – na jednym z obiadów charytatywnych (tradycja „Voque’a”) przebojem była „polska sałatka ziemniaczana z ogórkiem kiszonym” 😉
W końcu nie każdy samym kawiorem żyje.
Dzisiejszy obiad zgodnie z tytułem wpisu Gospodyni – mięcho, czyli schabowe, ziemniaki tłuczone i kiszony ogórek.
Chociaż mięcho coraz rzadziej jemy, bo organizm się nie upomina o nie tak często, jak to drzewiej bywało.
Dzień dobry 🙂
kawa
„W niecałe dwa lata grono unikalnych użytkowników zwiększyło się z miliona do pięciu milionów”.
„Unikalny” – „taki, który nie ma sobie podobnych; wyjątkowy”. ISJP: „Niepowtarzalna osoba, rzecz, sytuacja itp. zdarzyła się tylko raz, jest wyjątkowa i nie ma sobie podobnych”. USJP: „taki, który się nie powtarza, niedający się powtórzyć; jednorazowy, wyjątkowy, nadzwyczajny”.
To moje czepianie się do tłumacza/tłumaczki książki, o której powyżej. Pięć milionów unikatów to jest… no właśnie, co to jest?
Co mi się podoba w Annie Wintour – kiedy pojawił się internet, nie była gotowa na zmiany, bo nie bardzo wiedziała, z czym to się je. Pognała do Silicon Valley i tam ją dokładnie objaśniono w sprawie, jak internet zmienia wydawnictwa prasy, magazynów różnego typu i tak dalej. To były lata 90-te i internet wydawniczy dopiero się rozkręcał.
Moje czepianie się można zawdzięczać Michałowi Rusinkowi, którego książki o języku z zachwytem czytam (Mroczny eros, Ptak dodo, czyli co mówią do nas politycy, felietony w GW).
Dzisiaj znowu wątróbki kurze, piszę „znowu”, bo niedawno były i chyba się nam jeszcze nie przejadły.
Pogoda cesarska! +17c i słońce!
Dzień dobry 🙂
kawa
Dzisiejsza Irkowa kawa taka bardziej „wyskokowa”. Kobitka „mocy” dostała po szatańskiej dawce?
Ja zaś spokojnie, po gospodarsku, zimne nóżki prokuruję.
Frywolna, że tak powiem – też to zauważyłam 😉
Co gotujemy?
Sięgnę do Dionisiosa Sturisa „Kalimery”, bo mam ciasto filo zamrożone, mam też fetę, chłopa wyślę po szpinak i zrobię spanakopitę.
Nie wiedziałam, że Dionisios jest wegetarianinem – Grecja zawsze mi się kojarzy z jagnięciną i liczyłam na jakiś przepis, ale nie ma tragedii, w sieci znajduje się przepisów od groma na jagnięcinę. Ale książkę polecam wegetarianom, ma świetne, proste przepisy. Ze zdumieniem w dziale sałat odkryłam sałatę, którą latem uwielbiam robić – pokrojony w dużą kostkę arbuz i takoż ser feta, pieprz, kapkę octu balsamicznego, kapkę loiwy oraz pokrajana mięta – ja do tego dodaję jeszcze czarne wydrylowane oliwki, po uważaniu.
Jest wiosennie, 14c, pojawiły się chipmunki i szaleją wokół domu.
Przy okazji – przypomniało mi się, jak Kingston miało taką znakomitą tradycję, raz do roku pod koniec maja (czy jakoś tak) urządzano kulturowy weekend, a że miasto było bogate w emigrantów z różnych stron świata, więc było co oglądać. Każða nacja przedstawiała to, co ma najlepszego (tańce, śpiewy itp), ale numer jeden to była zawsze kuchnia. Do Polish Hall przychodzono po wędliny (do tej pory Baltic Deli z tego słynie, a Polish Hall już dawno nie istnieje). Popularna była kuchnia grecka, włoska, portugalska, ukraińska, niemiecka i austriacka nieco mniej. Było trochę kuchni egzotycznych, ale znacząco mało, nie „wystawiali się” Francuzi ani Anglicy, główni kolonialiści. Angielskiej kuchni mi nie szkoda, bo mają cienką kuchnię, ale Francuzi mogliby się postawić. Uznawali, że są ponad to, „właściciele” tych ziem.
Nie wystawiali się także nasi Mohowkowie, nie wiem, czy im proponowano, myślę, że nie. Tradycja tego fajnego wydarzenia zakończyła się – jakoś się wszystko wymieszało, młodzi mają to w wiadomym poważaniu, a starsi nie mają już pary.
W Toronto coś takiego jest przy okazji dorocznych wystaw wszystkiego, co się da wystawić w sensie produkcji rolnej i rzemieślniczej (Canadian National Exhibition), poza tym jest bardzo barwny Caribbean Caribana Festival, podobno największy na świecie, a w organizacji przypomina festiwal w Rio de Janeiro.
Raz byliśmy na CNE, ale nigdy więcej – miliony ludzi, można się w tłumie pogubić, dzieciaki szaleją… nie na moje nerwy! Ale obowiązkowe stoiska z kuchniami różnych krajów kuszą zapachami!
Trochę muzyki. Francuskiej, oczywiście 🙂
https://youtu.be/ck9AR47E-I8?si=FzS4x9i7hca_KjuO
Dzień dobry 🙂
kawa
Ach, spanakopita! To jedno z moich ulubionych dań w kuchni greckiej. Właściwie nigdy nie robiłam jej osobiście, a przecież nie jest to skomplikowane.
Natomiast wczoraj wykonaliśmy pasztet (wieprzowina, nogi i wątróbki kurczacze). Piszę wykonaliśmy, bo pasztet zawsze robimy wespół w zespół z Osobistym Wędkarzem i w sporych ilościach. Po upieczeniu kroimy na mniejsze kawałki i zamrażamy.
Jesteśmy od kilku dni na nadbużańskich włościach, gdzie wypatrujemy wiosny, ale tutaj jest ona dużo mniej widoczna niż w Warszawie. Nic to, wiemy, że nadejdzie! Klucze dzikich gęsi już przemieszczają się nad naszymi głowami.
Asiu-dzięki za trochę muzyki, francuskiej oczywiście 🙂
Jak robić pasztet – to w ilościach, racja! A ja już dawno nie robiłam – smakuje mi ten z Baltic Deli, taki właśnie domowy, zapiekany w foremkach.
Moja spinakopita troszkę wzbogacona cieniutkimi plasterkami pieczarek, chociaż Dionisios przestrzega przed wzbogacaniem i zbyt wieloma ziołami, żeby nie przedobrzyć. Ja miewam tendencje do, zwłaszcza raczenia potraw przyprawami i ziołami, ale staram się ograniczać.
Klucze gęsi kanadyjskich już od 2-3 tygodni ćwiczą, bo wyczuły wiosnę i bęðą odlatywać na północ. Kiedyś z północy latały do Północnej Karoliny, ale od iluś tam lat robią sobie postój na mojej wysokości geograficznej – żywy dowód na ocieplenie klimatu.
Po Annie Wintour rzutem na taśmę Helena Rubinstein, rodaczka z krakowskiego Kazimierza, która przez stolice wielkich metropolii osiadła w jednej z największych, z adresem 625 Park Avenue, Nowy Jork. Przebojowa kobieta!
Kupiła ten 3-piętrowy penthouse, bo nie chcieli jej, jako Żydówce, wynająć (był rok bodaj 1941). Znalazła sposób i potem byli właściciele musieli jej płacić za wynajem 😉
https://en.wikipedia.org/wiki/625_Park_Avenue
Pasztetu nie robiłam bardzo dawno właśnie z powodu ilości. Czasem dostaję trochę od siostry lub kuzynki męża, a zdarza mi się też kupić kawałeczek dobrej pasztetowej i to wystarczy.
Dziś kupiłam świeże tuszki śledzi, już oczyszczone. Usmażyłam i dałam do zalewy słodko- kwaśnej w towarzystwie pokrojonej cebuli. Można jeść z pieczywem, ale i z ziemniakami na jutrzejszy obiad.
Dzień dobry 🙂
kawa
U… też mam 🙁 Inna kawa…
He he he 😉
Herbata! Bo to, co jest w filiżance na obrazie u Irka to musi herbata!
Ja mam nadmiar kawy, jak czytam kryminały – tam psiarnia co rusz raczy się kawą z automatu i narzeka na to, jaka ta kawa podła, a jeszcze do tego w papierowych kubkach… no chyba, że ktoś ma swój własny, może być nawet porcelana, ale nawet ona nie zmienia podłego smaku. Pomysł PAK4 mógłby rozwiążać ten problem 😉
Słoneczko, kilka plusów…
Psiarnia ?
„Psiarnia” od „psy”, czyli dawniej gliniarze, czyli policjanci.
Przesiąknęłam tym słownictwem 🙂
„Psy” to policjanci śledczy (bo węszą!), a „krawężniki” to drogówka (policja drogowa)
Alicjo,
wiem co znaczy ” psiarnia”, tylko zdziwiłam się, że Ty używasz takiego żargonowego słowa . Na co dzień, nawet jak się nie lubi policji, a ostatnimi czasy nie ma ona dobrej opinii, takiego określenia u nas raczej się nie używa.
Użyłam tego słowa, bo w wielu kryminałach „psy” sami tak o sobie mówią. Przeszło na mnie 😉
Ja raczej nie wyrażąm się zbyt wytwornie, to swoją drogą. Uznałam, że skoro policja sama o sobie, przynajmniej w książkach, tak o sobie mówi, to i ja mogę użyć żargonu.
W sumie pokazuje to, że mają do siebie dystans 😉
Dzień dobry 🙂
kawa
wszystkim Paniom radości życia 🙂
Dziękuję za życzenia i idę się radować 🙂
Słońce, plusy nieśmiałe acz dodatnie i to się liczy (+7, ale rośnie!)
Jerzor zameldował, że pierwsze krokusy wyskoczyły – 2 dni temu sprawdzałam i jeszcze ich nie było.
Znowu trafiłam na książkę, której akcja toczy się w „polskim Davos”, czyli w Sokołowsku. Pierwsza to była książka Olgi Tokarczuk (Empuzjon), a druga, chociaż właściwie pierwsza, bo kilka lat wcześniej wydana „Gorzko, gorzko” Joanny Bator.
Taka mała wieś, a taka sławna 😉
No i zanim Davos stał się sławny, to właśnie profesor Sokołowski założył w Sokołowsku pierwsze sanatorium dla pacjentów „białej śmierci”, czyli gruźlicy.
Określenie „biała śmierć” umieszcza w książce autorka.
Irku,
dziękuję za miłe życzenia. Ogrodowe róże są najpiękniejsze.
Ta sława Sokołowska jest dość świeżej daty i raczej tylko wśród czytelników. Pierwszy raz usłyszałam o tej zapomnianej miejscowości dopiero u Joanny Bator w „Gorzko, gorzko”. Ciekawe, czy przełożyło się to na liczbę przyjeżdżających tam turystów. Dzięki a cappelli mogliśmy obejrzeć trochę zdjęć stamtąd.
Tematu kawy nie da się wyczerpać, bo już niby zbadano ją wszechstronnie, a tu znów pojawiły się informacje o kawie rozpuszczalnej, że jednak nie jest gorsza, a wręcz lepsza od mielonej. Dawno odzwyczaiłam się od rozpuszczalnej i niech tak zostanie, ale nie wypada już krzywić się na nią 🙂
Dobre życzenia 😉
https://photos.app.goo.gl/PZJLJr4QACBJ3dx8A
Masz rację, Krystyna, to literatura rozsławia Sokołowsko, ja po przeczytaniu „Empuzjonu” dopiero się dowiedziałam, a przecież jestem dolnoślązaczka!
A „Gorzko, gorzko” dopiero zaczęłam czytać.
Obie panie są z zDolnego Śląska, Joanna Bator bodaj z Wałbrzycha (lub okolic), a Olga T. przemieszkiwała koło Nowej Rudy, o ile pamiętam, remontowała tam dom w Krajnie, ale ma też metę we Wrocławiu. Książki Joanny Bator sa w rejonach Wałbrzycha umiejscowione, jak na przykład „Ciemno, prawie noc” (polecam).
Kwiatki dostałam, a jakże – miły zwyczaj. No i wino, oczywiście.
Krystyna,
czy masz jakiś ranking względem tegorocznych Oscarów?
Skoro zrobiła się ze mnie kinomanka i parę filmów obejrzałam, mam swoich faworytów – myślę, że „Oppenheimer” zgarnie za najlepszy film, chociaż to nie jest takie oczywiste, bo „Killers of the Flower Moon”jest dobry, a przy tym chyba bliższy ciału, choćby przez polityczną poprawność i zwracanie honoru, komu należy zwracać. Ale naprawdę jest to bardzo dobry film, chociaż Oppenheimer wydaje się też znakomity. Będą jaja, jak wygra jakiś inny, a nie te dwa „oczywiste” kandydaty…
Cillian Murphy jako najlepszy aktor zamiata wszystkich panów pod dywan.
Co do kobiet – za mało widziałam filmów z rolami kobiecymi, jedynie Lily Gladstone w „Killers…” jest mocno wyrazista, chociaż mało mówi, co akurat pasuje w tym filmie. „Napoleon” za efekty wizualne. Howq!
https://photos.app.goo.gl/cQUCAem6pKp8Aoq6A
Dzień dobry 🙂
kawa
Irek,
jesteś pewny, że to kawa? Bo mnie to wygląda na kakao….
https://photos.app.goo.gl/cQUCAem6pKp8Aoq6A
Powyższe stosowne dla bicyklistów,
Niestety dzisiaj pogoda niepogodna dla nikgo, nie tylko dla bicyklistów. Taki listopad wiosenny, szaro, buro i ponuro, oraz ciągle pada..
https://www.youtube.com/watch?v=r1CM68Z3z0A
To moim zdaniem kawa rozpuszczalna , tak a propos mojej wzmianki o tej kawie.
Irek do wszystkiego znajdzie odpowiednie zdjęcie, ale że do kawy rozpuszczalnej, o tym nawet nie pomyślałam 🙂
Alicjo,
nie mogą wypowiedzieć się o oscarowych filmach, bo prawie niczego nie widziałam. Chyba wszystkie były w kinach, ale w większości to były filmy bardzo długie, a film trzygodzinny albo i dłuższy to dla mnie za wiele. Tak więc i „Oppenheimer” i ” Czas krwawego księżyca” obejrzałabym, gdyby były krótsze. Widziałam tylko ” Napoleona” i tydzień temu świetny film ” Anatomia upadku”, nagrodzony na festiwalu w Cannes, ale nie wydaje mi się, żeby Akademia Filmowa wyróżniła ten film i aktorkę. Żałuję, że przegapiłam film ” Przesilenie zimowe”, ale może będzie za jakiś czas w telewizji. Rano będzie wszystko wiadomo.
Wyślij chłopa na zakupy…
Miał być filet łososia, taki żeby akurat usmażyć na dwie porcje dla nas, śœieży, nie mrożony. Zajęłoby to jakieś 10 minut, żeby usmażyć. Ale żebym się nie nudziła, Jerzor przyniósł zwierza ze wszystkim. Wielkiego!!!
Łeb obcięłam, wybebeszyłam draństwo, dyżurne poszły w ruch, do tego łodygi selera naciowego, por oraz koniecznie dwie ćwiartki kiszonej cytryny (*echidna), w folię i do piekarnika. No ale nie będzie to 10 minut, tylko trochę dłużej. No i po cholerę nam prawie dwukilogramowy łosoś?! Cała rzecz w tym, żeby świeży filet usmażyć i zjeść!
🙄
https://photos.app.goo.gl/WtcRYsCLDMuaDaMCA
Na „Killers of the Flower Moon” zdarzały się, moim zdaniem, dłużyzny (prawie 3 i pół godziny!), ale Oppenheimer mimo 3 godzin przeleciał szybko.
Obie pozycje warto obejrzeć – i obie w kinie, bo efekty wizualne dużo znaczą.
Zapisałam sobie „Anatomię upadku”, a także „Przesilenie zimowe”, jakoś uciekło mi to, może akurat wtedy byłam w Polsce.
Oscary zazwyczaj są dawane dla swojej hollywoodzkiej stajni, wszak to rozdaje
The Academy of Motion Picture Arts and Sciences. To są amerykańskie nagrody i czemu nie. Film światowy na tym kontynencie jest marginalizowany, zawsze był.
Dla mniej bardziej wskaźnikiem co obejrzeć w kinie są werdykty festiwalów w Berlinie i Cannes.
Ale kino amerykańskie jest znakomite pod wieloma względami. Tu mi przyszedł na myśl „Znikający punkt”. Cała masa znakomitych filmów. Nawet te słabsze są pod względem czystej roboty fachowców świetne.
Dzień dobry 🙂
kawa
W ubiegłym tygodniu prasa doniosła że w austriackim programie telewizyjnym o gotowaniu szef kuchni przygotował rybę znajdującą się cały rok pod ochroną . Ryba była z Dunaju, nazywa się „Frauennerfling“, (Rutilus pigus) .
Ryba należy do karpiowatych i jest właściwie niejadalna bo ma dużo ości. Dlatego kucharz zrobił z niej mielone kotlety. Zrobiła się awantura, tv przeprosiła, ale kłopoty z obrońcami natury będą mieć dalej.
Mnie osobiście ta wiadomość bardzo się spodobała, ucieszyłam się jak dziecko, że nareszcie coś innego nie tylko ciągle wojna, strajki i aborcja.
Końcówka naszego lata „daje do wiwatu”. Jutro kolejny, trzeci dzień, upału. W cieniu około 38-39 stopni. Wczoraj powietrze nawet w cieniu parzyło, zaś o północy temperatura nadal oscylowała w granicach 30 stopni. Kulinarnie – nic ciekawego, bo co tu jeść w taki upał. Stanie przy kuchni, nawet gdy klimatyzacja pracuje, nie należy do przyjemności. Wyjadamy zapasy z lodówki, ale takie raczej lekkie. No i lody dla ochłody.
„Nawet topielec wyjdzie z wody aby zjeść Bambino lody” – tak na nadbałtyckich plażach zachwalali lodziarze przysmak PRL-u (a lody nosili w białych drewnianych skrzyneczkach). Pamiętacie?
Irkowa kawa też mi dziś bardzo smakuje, bo panorama Rzymu pojawiła się w filmie, na który dziś się wybrałam- ” Lepsze jutro” w reż. Nanni Moretti. Akurat ten film należy do jego słabszych, ale miałam odczucia podobne jak Eva47 – problemy, które nie pojawiają się w wiadomościach, lecz artystyczne rozterki reżysera. Mało kogo to obchodzi, ale miło oderwać się od przygnębiającej codziennności, bo film ma optymistyczne zakończenie.
Upały australijskie to dość przerażająca wizja; nawet te nasze sporo niższe są dla mnie trudne do zniesienia. Podobno lato ma być gorące.
Plażowych lodziarzy pamiętam tylko z dawnych filmów, bo plaże nad Bałtykiem poznałam jako dorosła osoba. Lodów na plażach nie ma, ale topielcy zdarzają się niestety co roku 🙁
Echidno-lody na bałtyckich plażach pamiętam doskonale 🙂 Najbardziej smakowały mi lody Mewa czyli śmietankowe, oblane czekoladą i mające kształt cygara, poniżej więcej o plażowych przysmakach:
https://dziennikbaltycki.pl/lody-mewa-na-sniadanie-kto-polize-zaraz-wstanie-fragment-ksiazki-moze-plaza-wojciecha-fulka/ar/3526277
Zima 🙁 +2c i nawet coś białego wirowało przez chwilę w powietrzu…
Podrzuć z dziesięć plusów, Echidna 😉
Nad morzem pierwszy raz w życiu byłam w wieku lat 27. Sędziwy to wiek.
Ostatnie lata w ogóle są nie dość, że suche, to jeszcze gorące wybitnie.
O ile „mnię” pamięć nie myli, były jeszcze lody Pingwin. Bez polewy czekoladowej.
Niezły artykuł Danuśka. O napojach w plastikowych woreczkach totalnie zapomniałam. Natomiast co do lodów Calypso, to mam pewne wątpliwości – drewniana szpatułka nie była sprzedawana osobno (chyba), była częścią zestawu (raczej).
Tak, drewniana szpatułka będąca częścią zestawu była dołączona osobno do opakowania lodów Calypso, a opakowanie lodów wyglądało, jak kostka masła. Sami się domyślacie, jakim wyczynem było jedzenie takich lodów na rozgrzanej słońcem plaży! Lody w otwartym opakowaniu rozpływały się stopniowo coraz bardziej, a szpatułka w pewnym momencie już nie miała żadnego zastosowania ani sensu. Na końcu lody należało albo jakoś sprytnie wypić albo też rzeczone spływały nieśmiało na kocyk czy też inny plażowy ręczniczek. Dla nas, dzieci, to wszystko było niezłą zabawą, a dla mnie wszelakie wypady na plaże w Gdyni, Karwi czy Jastarni, w towarzystwie kuzynów, wujów i ciotek do dziś pozostają pięknym wspomnieniem. Przy okazji napomknę, iż jeden z wujów był w tamtych czasach szczęśliwym posiadaczem Syrenki, a potem Trabanta i wyprawy poza Gdynię odbywaliśmy najczęściej tymi cudami techniki. Druga część rodziny wsiadała do wytwornego Fiata 125P i najczęściej docierała na miejsce przed nami.
8 marca tegoż roku, bladym świtem również wsiedliśmy do samochodu, ale tym razem nie wyruszyliśmy nad bałtyckie plażę, a na litewskie rubieże. W tym miejscu wyznam, iż pomysł, by zobaczyć wileńskie Kaziuki plątał mi się po głowie już od dawna:
https://nikidw.edu.pl/2022/03/04/kaziuki-swieto-tradycyjnej-sztuki-ludowej/
A skoro Wilno i Kaziuki to może przy okazji Troki i Kowno?
Wraz z niezawodną towarzyszką podróży czyli Małgosią trafiłyśmy nawet na propozycję babskiej wyprawy na Litwę połączonej z warsztatami robienia palm oraz zajęciami ceramicznymi. Program wydawał nam się bardzo ciekawy, ale wycieczka została odwołana z braku wystarczającej liczby chętnych.
Pozostało mi zatem namówić Osobistego Wędkarza, by usiadł za kółkiem i abyśmy wspólnie wyruszyli nad Niemen i Wilię. W Wilnie byliśmy już razem wiele lat temu, ale Kowno i Troki czekały na odkrycie.
Do porannej kawy/herbaty proponuję zatem wszystkim chętnym mały spacer
po Kownie: https://photos.app.goo.gl/SQAKNpgpTZUsanSQ7
Uwaga! Uprasza się o cierpliwość, ciąg dalszy nastąpi….
Celebracja kawy na góglu… co to będzie?
Ech, Danusiu, szkoda, że to nam nie wyszło. Zakupione przewodniki czekają na półce na lepsze czasy.
Dzień dobry 🙂
kawa
Pyszna kawa na ciepłe dni, przypomina mi się plaża w Grecji.
„Una” – ta kawa – mrożona, w sam raz na nasze upały. Od razu poczułam się lepiej.
Podczas naszego ostatniego pobytu, planowaliśmy podobną wyprawę. Niestety choroba powaliła w gruzy plany wycieczkowo-poznawcze.
PS do poprzedniego: czego nie zobaczyłam w realu ukazały mi Twoje Danuśko fotografie, „Perkun” szczególnie przypadł mi do gustu. A cierpliwość uszlachetnia charakter. Poczekamy na cd.
Oscary, które oglądałam po raz pierwszy od wielu lat, i to nie w całości (końcówka zawsze najważniejsza!) poszły po mojej stronie oczekiwań i Oppenheimer zebrał wszystkie ważne nagrody.
Ceremonia jak zwykle, czyli czysta hollywoodzka rewia, ciekawa jestem, dlaczego sporo aktorek katuje się w źle uszytych sukniach, przecież przymierzane są przed ceremonią… I zamiast poruszać się z wdziękiem na scenie, poruszają się jak kukły w sztywnych uniformach. A jednej takiej to nawet pękła suknia na plecach 😉
Nadal zimno (+5c), chociaż słonecznie.
Idę oglądać fotki z wyprawy.
W czytaniu „Żuan Don” Marii Wilczek-Krupy, czyli biografia Sztrszego Pana B.
Osssskulati!
*Starszego
Trochę mało tych zdjęciów….
Alicjo-będą kolejne zdjęcia, postaram się podrzucić je jutro.