Ceniona sztuka gotowania

Myślę, że my, użytkownicy blogu „Gotuj się!” mamy do kuchni ciepły stosunek, bo inaczej nigdy byśmy nie spotykali się w wirtualu a czasem i w realu. Ale ciepły stosunek, zainteresowanie kuchnią nie jest naszą tylko specjalnością. Kuchnią interesuje się obecnie, lekko licząc, połowa społeczeństwa a i druga lubi sobie podjeść.

Ostatnio rozmawiałam ze studentami o kuchniach azjatyckich, szczególnie pochyliliśmy się nad kuchnią chińską. Stosunek Chińczyków do jedzenia od tysiącleci był niemal religijny. Jedzenie szanowano. Przygotowywanie jedzenia wielcy myśliciele i władcy uznali za jedną ze sztuk, którą odbieramy innym zmysłem niż słuch (przeznaczony dla muzyki) i wzrok (dla malarstwa). Smak uznano zatem za zmysł pełnoprawny, przeznaczony do odbierania artyzmu. Gotowanie, pisanie o jedzeniu oraz rozmowy o nim było dozwolone nawet w kontaktach z cesarzami. Pisanie o jedzeniu było cenione, mogło stanowić część poematów i cesarskich elaboratów.

Czy wyobrażacie sobie którąkolwiek z naszych spiżowych postaci historycznych przy rondelku, mieszającego wymyśloną przez siebie potraw? No trochę trudno. Dlatego przyjęłam z uśmiechem sympatii historyjkę, którą znalazłam w jednej z przeczytanych ostatnio książek. Oto jeden z cesarzy przyjmował poetę ugotowanymi przez siebie daniami (spokojnie, przed co najmniej 2 tysiącami lat).

W naszej stronie świata do XIX wieku towarzyska rozmowa o jedzeniu byłaby dowodem braku wychowania. Moda na zabawę jedzeniem to w naszym kraju wynalazek ostatnich czasów. Czasem wydaje mi się przesadą to, że na śniadaniowym targu mamy tłumy, chodzące, próbujące, kupujące, obserwujące i cieszące się, podczas gdy w muzeum na najlepszej wystawie frekwencja nie ta. Potem myślę o Chinach, którym ukochanie jedzenia, celebracja zarówno gotowania jak jedzenia nie przeszkodziły w rozwinięciu wspaniałej sztuki. Mam taką nadzieję, że kiedy obejrzymy w telewizji jeden z programów, gdzie gotowanie jest walką, zapragniemy ciszy sali wystawowej. Chciałabym, aby wszystkie sztuki pozostawały w równowadze.

Myśląc o Chinach i ich kuchni, przygotowałam ostatnio potrawę minutową. Jest to ostatnio moje hobby: przygotowanie obiadu w najkrótszym możliwym czasie. Najchętniej natchnienia szukam w kuchni włoskiej: Włosi mają co najmniej ciepły stosunek do jedzenia co jest bardzo ujmujące. Mój ostatni rekord szybkości w przygotowaniu obiadu to 15 minut, od momentu wejścia do kuchni do momentu, kiedy na stole stała parująca patelnia.

Tagliatelle z borowikiem

2 małe (lub 1 większy borowik; błogosławiona obfitość grzybów), łyżeczka klarowanego masła, 3 łyżki słodkiej śmietanki 30% (trudno, inaczej się nie da), pół paczki świeżych tagliatelli, sól, pieprz, łyżka startego parmezanu, łyżka siekanej zielonej pietruszki

Nastawiamy wodę na makaron, lekko solimy. Kiedy zawrze wkładamy makaron.

Na maśle smażymy pokrojone cienko borowiki. Kiedy brzeżki plasterków zrobią się rumiane, wlewamy śmietankę, dodajemy troszkę pieprzu i soli, parmezan i mieszamy, aż sos zgęstnieje. Teraz już czas na odcedzenie makaronu, wymieszanie go na patelni z sosem, wsypanie zielonej pietruszki. I już. Jeszcze można posypać, jeśli trochę zostało, parmezanem. Smacznego. Aha, można użyć mrożonych borowików.