Klęska urodzaju

Mój mąż z moją niewielką pomocą założył przy naszym domu na wsi ogród warzywny. Mąż jest maksymalistą, wobec czego ogród jest duży. Ziemia kiepska, więc wszystkim się wydawała, że ten wysiłek nie ma sensu. Ale pracowitość oraz nawóz naturalny daje rezultaty. Obrodziło potwornie. To znaczy niezwykle obficie. Ogórków jest huk. Groszku nie sposób przejeść. Są też inne dobra. A ponieważ prawdopodobnie mąż pomylił nasiona i zamiast cukinii wysiał wszędzie dynie hokaido, całe pole jest pokryte tymi dekoracyjnymi owocami (dusza biologa nie pozwala mi napisać o dyniach inaczej, botanicznie to przecież owoce).

Odwiedzający nas są obdarowywani płodami ziemi, ale wszyscy pytają z troską „CO WY Z TYM WSZYSTKIM ZROBICIE???”. Na szczęście koleżanka ma barek o wdzięcznej nazwie Dwa dania, w którym w zeszłym roku serwowała przez pewien czas dania przyrządzone z naszych cukinii, a w tym roku będzie zapewne wykorzystywać nasze dynie.

Ale i tak jesień rysuje się niezwykle pracowicie i w kolorze pomarańczowym.

A oto niesłusznie zerwane przez moje koleżanki niedojrzałe dynie. Już ładne.