Konfitury leniwej gospodyni

Staram się nie robić z tego problemu: konfitury przygotowuję trochę wstydliwie, raczej za nimi nie przepadam. Nie nastawiam więc wielkiego garnka na kuchence i nie mieszam do znudzenia, ale tak jakoś, kiedy kupię za dużo owoców wsypuję je do garnka, dodaję nieco cukru i przez 3 dni, co jakiś czas zagrzewam. Ot, taka technologia lenia.

Okazuje się , kiedy już gotowy słoiczek stygnie na kuchennym blacie, że ktoś uwielbia właśnie truskawki ze słoiczka. Ktoś inny woli maliny, jeszcze inni morele i wiśnie. Znajduję wdzięcznych odbiorców konfitur produkowanych jakby mimochodem. Przestrzegam jednak kilku ważnych reguł: zawsze wygotowuję czyste słoiczki i przykrywki, co nie jest specjalnie pracochłonne, płuczę je spirytusem (wystarczy kilka chwil) i zawsze napełniam bardzo gorącą, wręcz wrzącą konfiturą, a potem szybko zakręcam, dzięki czemu zamykają się hermetycznie. Moje konfitury(nawet nie jestem pewna, czy zasługują na to miano według starych reguł) nie są za słodkie.

Oczywiście konfitury zupełnie niesłodkie nie mogłyby być smaczne, ani nosić takiej dumnej nazwy. Ale zapewniam, że wsypanie do najkwaśniejszych nawet owoców połowy cukru podawanej w starych przepisach jest zupełnie wystarczające. Konieczne jednak jest hermetyczne zamknięcie słoików i po otworzeniu, zimą ,wstawianie ich do lodówki. I co za zysk dla zdrowia.

Prawdę mówiąc nie robię też żadnych przetworów z cukrem żelującym. Tak przygotowane dżemy i konfitury produkowane przemysłowo. Te domowe niechaj mają stary poczciwy smak. I zmniejszenie ilości cukru jest jedynym ustępstwem na rzecz nowoczesności. W tym roku spróbuję staropolskiego sposobu: dodania miodu do konfitur, a kilka słoiczków zostanie wzmocnionych o odrobinę brandy. Mam nadzieję, że będą smaczne.