W bańce

Zaczynam myśleć, że znana mi rzeczywistość, rzeczywistość dobrych restauracji, rozmów o potrawach, zdrowego gotowania, to jakaś bańka mydlana, w której żyjemy. A wokół jest zupełnie inny świat.

Wszyscy znani mi, bliżej lub dalej ludzie starają się dbać o swoje zdrowie. Jeśli nie ruszając się i prowadząc higieniczny tryb życia, to przynajmniej zdrowo jedząc. Pieczenie w domu chleba to już nie dziwactwo, tylko powszechna praktyka. Jada się wegetariańsko, wegańsko albo przynajmniej organicznie (ciekawa nazwa, choć mnie trochę dziwi, bo związki organiczne wchodzą w skład wszystkich produktów żywnościowych, również tych mocno przetworzonych). Gdyby ktoś w kuchni w pracy podczas lunchu zaczął przyrządzać chińską zupę z torebki zostałby uznany za prostaka.

Byliśmy w weekend pod Pułtuskiem, gdzie postanowiliśmy na piasku założyć ogród, który nas wyżywi. Uprawy mają być naturalne, szczegóły nawożenia przemilczmy, ale nie są to nawozy sztuczne.

Tu w ramach dygresji mogę się pochwalić, że wczoraj spożyliśmy wraz z mężem 10 (słownie dziesięć) sztuk szparagów z własnej grządki. Były o wiele lepsze niż kupne.

Ale wróćmy do mojego przeżycia. Dom jeszcze nie całkiem uruchomiony, poza tym pracując na roli nie mieliśmy czasu nic przyrządzić, więc postanowiliśmy zjeść coś „na mieście”. Liczyliśmy na obiad w Rybaczówce w Borsukach, gdzie konsekwentnie podają wyśmienite ryby. Niestety najwyraźniej kuchnia też jeszcze nie ruszyła. I pojawił się problem, gdzie głodny człowiek, który nie zje byle czego, może się pożywić w Pułtusku.

W internecie znalazłam informację, że najbliżej będzie w restauracji Kogel mogel na Rynku. Najbliżej i sądząc po recenzjach klientów – nie najgorzej. Znalazłam informację, że kuchnia jak za PRL. To wzbudziło moją czujność, bo pod PRL można podciągnąć bylejakość. Ale postanowiliśmy, że wypróbujemy.

Już pierwsze wrażenie było nienajlepsze. Niewyprasowane obrusy w kratkę. Ale w lokalu było dość dużo ludzi, a to zwykle w przypadku knajp dobry prognostyk. Siedliśmy koło okna. Rama była brudna. Ale to nie był zwyczajny brud. Ona była usmarowana. Dzielnie wytrwaliśmy jednak na posterunku.

Niektóre dania były nawet jadalne. Ale na przykład rosół z kaczki składał się w dużej mierze z wegety. Ziemniaki (uważam, że zazwyczaj najlepiej smakują ziemniaki ugotowane w dużym garze) były wodniste i zimne. Placki ziemniaczane w dużej części przypalone.

I nawet nie chodzi o to, że zjedliśmy niesmaczny obiad. Raczej o to, że poczułam, że to co dla mnie i mojego otoczenia wydaje się ważne, oraz jest pewną prawdą podstawową, na przykład że dania przyrządza się ze świeżych, naturalnych składników, nie dla każdego jest ważne. Bo może ważniejsze jest, żeby się tanio i obficie najeść. A te wszystkie nasze potrzeby, to tak naprawdę fanaberie.