Granice smaku

Ponieważ sezon narciarski trwa, spędziliśmy kilka dni w Austrii, a parę kolejnych we Włoszech.

W Austrii mieszkaliśmy w niedużym pensjonacie. Pani gospodyni była bardzo skrzętna. Wykładała na półmiski niewielkie ilości różnych produktów, a potem dziwiła się, że 50 stołujących się osób szybko je pochłania. Pytana o dolewkę kawy radziła, żeby sprawdzić, czy nic nie zostało w dzbankach na innych stolikach.

Obiad również nie przedstawiał się dobrze. Rozpoczynała go tak zwana zupina, czyli sądząc po smaku rozpuszczona kostka rosołowa z dodatkami, nadającymi głównie różne kolory, bo smak pozostawał mniej więcej jednolity. Zastanawialiśmy się, czy to właśnie dzięki tej daleko posuniętej gospodarności gospodyni i współgospodarz hotelu, jej wnuczek, jeździli najnowszym modelem mercedesa i sportowym audi.

Kuchnia okazała się niezbyt smaczna nie tylko w naszym hotelu, ale i w restauracjach na stoku. Można było zjeść parówkę z bułką, niezbyt udane podróbki dań kuchni włoskiej albo zupiny podobne do tej w hotelu. Po kilku próbach opracowaliśmy strategię, że należy wybierać potrawy regionalne. Na przykład kasnocken, czyli drobne kluseczki zapiekane z serem i szczypiorkiem albo sznycel. Trudno je zepsuć. Choć trudno też jadać na okrągło.

Ogólne wrażenia kulinarne z Austrii mieliśmy niespecjalne. Całkiem różne od wrażeń narciarskich, krajobrazowych, pogodowych, czy dotyczących organizacji turystycznej machiny.

A potem po kilku dniach przejechaliśmy granicę. Ta granica nie ma długich tradycji, część Tyrolu włączono w 1919 roku do Włoch, ale mieszkańcy nadal czują się Tyrolczykami, mówią po niemiecku. Wydawałoby się zatem, że nie ma powodu, żeby ich kuchnia różniła się od austriackiej. Byliśmy jednak głodni i już nie mogliśmy czekać. I jakież było nasze zdumienie, kiedy okazało się, że mówiąca płynną niemczyzną pani restauratorka podała nam wspaniałe spaghetti, doskonałe ravioli i pyszną kawę. To było wyjątkowo przyjemne zaskoczenie.

I dalej we Włoszech kulinarny sen trwa. Jego ukoronowaniem była wizyta w polecanej przez miejscowych osterii w miejscowości, nad którą góruje piękny zamek. Przejedliśmy się tam, bo gospodarzowi nie mieściło się w głowie, że możemy zamówić tylko jedno danie, a my nie chcieliśmy robić mu przykrości. Nie używał karty dań, ale nadzwyczaj smakowicie opowiadał o tym, co możemy zjeść. Czuliśmy, że nakarmienie nas jest jego misją i przyjemnością.

Niewielka odległość, a jakże różne podejścia do jedzenia i karmienia gości.