Liść opadł… i to nie jeden

Tak pięknych dni jak koniec października i pierwszy listopada nie pamiętam.

Siedziałem na ławce w Łazienkach i liść po liściu opadały mi na głowę i ramiona. Pełne słońce raziło w oczy i grzało wspaniale. A park był pustawy. Tylko nieliczne pary z małymi dziećmi tarzającymi się w grubej warstwie wyschłych liści i parę starszych osób – jak ja – przysiadających na oblanych słońcem ławkach.

Podobnie wyglądały ulice Warszawy. Puste skrzyżowania, wszędzie i bez trudu można zaparkować. Po prostu mieszkańcy wyjechali do swoich rodzinnych miejscowości, by odwiedzić rodzinne groby.

My też byliśmy na grobach – na Bródnie, gdzie od stu lat jest grób rodzinny Adamczewskich i czekają miejsca na nasze prochy; i na Powązkach – gdzie leżą Torchalscy (czyli rodzina mojej mamy) poczynając od mojego prapradziadka pochowanego jeszcze w XIX wieku, a kończąc na babci Eufrozynie, która zajęła ostatnie wolne miejsce.

To wcale nie były smutne wizyty. O wszystkich, których pamiętamy żywych, przypominały nam się anegdotki i historyjki sympatyczne i nawet bardzo wesołe. Choć czasy, w których żyli i odchodzili, do najweselszych nie należały. Oni jednak nie dawali się przeciwnościom losu i taką właśnie pamięć po sobie pozostawili.

My zaś wszystkie historie, które nam na pamięć przychodziły, opowiadaliśmy najmłodszym z rodziny, a oni (ku naszemu zdumieniu) nie wzdragali się, tylko jeszcze dopytywali o szczegóły. Może to ze względu na dobrą kolację, która tym opowieściom towarzyszyła.