Wspomnienie po Bazarze Europa

Mało kto już pamięta, że Bazar Europa, czyli Stadion 10-lecia, na którego miejscu stoi plecionka Stadionu Narodowego, to było miejsce, które otworzyło nasz kraj na wszelkich imigrantów.

To tu bowiem przez całą dobę można było zjeść autentyczne dania afrykańskie, chińskie i przede wszystkim wietnamskie. W kuchniach wielkości naparstka krzątali się skośnoocy kucharze, których umiejętności przyciągały tysiące warszawskich snobów, znających smak azjatyckiej kuchni. Sztandarowym dziełem Wietnamczyków była zupa pho.

Dziś zamiast najpyszniejszej zupy świata można tu posłuchać głośno wykrzykiwanych rasistowskich haseł i ordynarnych przyśpiewek. Na szczęście ślad po zupie pho nad Wisłą pozostał. Niektórzy mistrzowie znad Mekongu przenieśli się nad Kanał Żerański do wielkiej hali targowej, też opanowanej przez Azjatów.

A kto do tego miejsca boi się zawędrować, niech poczyta bieżący numer kwartalnika „Smak”. Ten wyrafinowany magazyn na pewno doda mu odwagi i skieruje do Białołęki.

Nie będę wyliczał wszystkich świetnych teksów zamieszczonych w piśmie pełnym wspaniałych ilustracji, lecz przytoczę tylko jeden akapit z artykułu najwybitniejszej znawczyni kuchni Dalekiego Wschodu dr Magdaleny Tomaszewskiej-Bolałek, zatytułowany przewrotnie „Pho pas”. Pisze więc autorka:

Lata 90. XX wieku wprowadziły zupełnie nową jakość w kwestii odżywiania Polaków. Nieoczekiwanie krainę kotletów schabowych, pierogów i bigosu zaczęły zalewać fale świeżych smaków. Kuchnie europejskie, fast foody, sushi i jedzenie orientalne. Jak grzyby po deszczu wyrastały budki z „chińszczyzną”, które bardzo często prowadzone były przez Wietnamczyków. W owych przybytkach takie potrawy jak kurczak w cieście, kurczak w pięciu smakach i ryż smażony z warzywami, egzystowały obok swojsko wyglądającej golonki. Co niektórzy znudzeni nieco monotonią, spolonizowaną wersją obiadową, udawali się na warszawski Stadion Dziesięciolecia, aby u źródła, w małych barach, spróbować czegoś prawdziwszego. Wśród potraw pachnących wówczas pachnących wówczas nieznanymi ziołami była też niezwykła zupa pho. Minęło jednak wiele lat, zanim wietnamskie danie z makaronem ryżowym najpierw stało się hipsterską pożywką, a później przeniknęło do mainstreamu, czego świadectwem jest obecność zupy pho w formie dania instant dostępnego w supermarketach i stojącego obok saszetek z rosołem czy pomidorową z kluskami.

Dziś pho zajadają się ludzie w restauracjach na całym świecie. Możemy zamówić wersję wołową, drobiową, rybną, wieprzową czy wegeteriańską. Jak zatem wygląda oryginalne pho? Gdzie się narodziło i czy powinniśmy nazywać je zupą? Aby znaleźć odpowiedzi na te pytania, musimy cofnąć się w czasie o około sto, sto dwadzieścia lat i przenieść do odległego Wietnamu, a dokładniej rzecz biorąc – do prowincji Nam Dinh. Dao Cu oraz Van Cu to dwie wioski, które uważa się za miejsce narodzin tego przysmaku. Danie to z czasem zaczęto serwować też w formie street foods w Hanoi, gdzie wędrowni sprzedawcy kusili mieszkańców miasta miskami treściwej strawy o świcie i o zmierzchu.

W tym miejscu zawieszam cytat, bo to początek najciekawszej i najsmakowitszej opowieści.