Wieśniak w dużym mieście

Myślę o sobie. To ja od niemal czterdziestu lat przeistaczam się z klasycznego od pokoleń mieszczucha w coraz prawdziwszego wieśniaka. Co rok coraz więcej czasu spędzam na wsi i wracam do miasta dopiero wtedy, gdy zimno mnie wypłoszy z lasu. Radość z tego, że wróciłem do ciepłego mieszkania, w którym nie muszę palić w piecu ani pilnować, by wodociąg nie zamarzł, szybko jednak mija.

Jeszcze parę tygodni i forsycja znów rozkwitnie pod kuchennym oknem. Fot. P. Adamczewski

Jeszcze parę tygodni i forsycja znów rozkwitnie pod kuchennym oknem. Fot. P. Adamczewski

Wystarczą dwa-trzy miesiące, bym zatęsknił za Puszczą Białą i rozlewiskami Narwi. Nawet wizyty w operze nie rekompensują mi wystarczająco braku dźwięków, które dochodzą z lasu, pastwiska czy nawet obory. Zresztą premiery w Teatrze Wielkim nie są tak częste, by starczyło ich na parę zimowych miesięcy. Ta uwaga dotyczy też teatrów, w których większość nowych spektakli mnie nie pociąga, ani kin, w których większość filmów zupełnie mi nie odpowiada. Te, które uznaję za warte obejrzenia, mogę po jakimś czasie kupić w postaci DVD i zobaczyć bez konieczności wdychania zapachu popcornu, bez którego bywalcy kin nie wyobrażają sobie życia.

Praca zawodowa też nie zmusza mnie do przebywania w mieście. Powiem więcej, znacznie lepiej pisze się na wsi, bo towarzystwo ptaków i zwierzaków jest radosne i nie rozprasza myśli. A widok odradzających się roślin i drzew wpływa wręcz kojąco. Wszystkie teksty zaś i tak wysyłam do redakcji czy wydawców pocztą mailową. I tylko audycje radiowe muszę nagrywać w studio, ale staram się zwykle robić to hurtowo, więc wystarczy, bym zaledwie dwa razy w miesiącu spędzał po kilka godzin w stolicy.

I tylko spotkań z czytelnikami nie da się odbyć przy pomocy internetu. A z tej formy kontaktu z odbiorcami moich książek nie mogę i nie chcę zrezygnować. Zwykle bowiem są one bardzo sympatyczne i owocują nowymi (podrzuconymi przez publiczność) pomysłami.

Tak było też wczoraj. Spotkałem się bowiem z bywalcami opisanej tu restauracji Nabo, z którymi rozmawiałem o ostatniej wydanej książce („Jak smakuje pępek Wenus”) i o następnej („Jest ser!”), która trafi do księgarń na początku marca. Rozmowa trwała półtorej godziny, a urozmaicał ją mój wydawca, czyli Marek Przybylik.

Fot. B. Adamczewska

Autor i jego wydawca na spotkaniu w Nabo     Fot. B. Adamczewska

Na koniec podpisałem kilkanaście egzemplarzy „Wenus”, które odpłynęły do nowych właścicieli. Oni wzbogacili swoje biblioteczki, a ja swoją winiarkę. Jednym z gości Nabo był bowiem importer win z Nowego Świata. Najpierw wysondował moje winne gusta, a potem podarował butelkę sauvignon blanc Marlborough 2013, czyli doskonałe wino z Nowej Zelandii.

Jak widać wieczór był udany.