Inna Italia, inni Włosi

Do tej pory – a była to nasza trzydziesta podróż do Italii – najdalej na południe dowędrowałem do wulkanicznej i miejscami dzikiej Basilikaty. Sycylię rozmyślnie pomijam (a byłem na tej wyspie trzykrotnie) – i jej mieszkańcy, i Włosi z kontynentu uważają, że to ziemia i ludzie całkowicie odrębni. I mnie się tak wydaje. Kalabria więc stanowi sam koniec Italii.

I jak na koniec przystało, jest inna niż pozostałe regiony. Po pierwsze zdecydowanie biedniejsza. A objawia się to niezbyt sympatycznie, czyli potwornie zaśmieconymi poboczami wszelkich dróg.

Są też miejsca, do których trudno dotrzeć. Do naszego hotelu na Capo Vaticano nie podjeżdżał żaden autobus, bo droga była stroma i pełna serpentyn uniemożliwiających manewrowanie wielkim wozem. Trzeba ją było pokonać małym busikiem albo… pieszo.

Ilekroć więc chcieliśmy dostać się do miasteczka (bo hotelowe bungalowy stały tuż przy plaży, z dala od miejskiej zabudowy), musieliśmy wspinać się około kilometra, co było dość męczące.

Kościół Santa Maria dell Isola wybudowano na przybrzeżnych skałach  Tropei

Kościół Santa Maria dell Isola wybudowano na przybrzeżnych skałach Tropei

Z miasteczka można było robić wycieczki pociągiem do Tropei, Pizzo, Reggio di Calabria i nawet jeszcze dalej. Obejrzeliśmy też kartki pocztowe prezentujące most nad Cieśniną Messyńską, po którym – jak sądziliśmy – można było przedostać się na Sycylię. To było dość kuszące, ale zanim wynajęliśmy auto, dowiedzieliśmy się, że ten piękny most to marzenie budowniczych, a w rzeczywistości nie rozpoczęto nawet kopać dołów pod filary.

Zamiast Taorminy (którą znaliśmy z poprzednich pobytów) pojechaliśmy więc do Tropei, której niezwykła uroda zrobiła na nas piorunujące wrażenie. W dodatku trafiliśmy do jednej z lepszych tamtejszych restauracji o pięknej nazwie L’Arca.

Było to w porze lunchu, a my byliśmy pierwszymi klientami, więc mogliśmy sobie wybrać stolik z widokiem na na Corso Vittorio Emanuele i cały ruch na tej głównej ulicy.

Sałatka z ośmiornicy i kalmarów

Sałatka z ośmiornicy i kalmarów

W pięć minut później nie było wolnego stolika, a przed wejściem na schodach i kamieniach siedzieli goście czekający, aż coś się zwolni. Sałatka z ośmiornicy i kalmarów, talerz kalabryjskich wędlin z ‚nduja w roli głównej (to wędzone mięso i podroby wieprzowe do rozsmarowywania na chlebie, przypominające naszą metkę, pikantne dzięki papryczce, zwanej kalabryjską viagrą) na początek.

Potem gamberoni z rusztu i wielki plaster pesce spada. Wszystko podlewane chłodnym białym domowym winem.

Pesce spada, czyli plaster miecznika

Pesce spada, czyli plaster miecznika

Na kawę poszliśmy nieco dalej – tam, gdzie podawano także tartufo di pizzo (fot. niżej), czyli lody posypane proszkiem kakaowym z czekoladą wewnątrz. To były najlepsze lody, jakie jedliśmy kiedykolwiek.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Po powrocie do hotelu, zamiast sjesty w cieniu bungalowu, przeczołgaliśmy się na plażę (to około 50 metrów od progu), gdzie leżeliśmy, czasem włażąc do podgrzewanego morza, by się nieco ochłodzić, aż do wieczora. I tak spędzaliśmy dzień za dniem. O pewnej wyprawie na łowienie miecznika opowiem następnym razem.

PS Dziękuję za duchowe wsparcie po powrocie. To bardzo pomaga i dodaje otuchy.