Kaukaskie uczty bywają skromne

Tony Anderson – angielski filolog (absolwent Oxfordu), etnograf, dziennikarz, znawca problematyki kaukaskiej – napisał książkę, od której nie mogłem się oderwać. „Chleb i proch” – dzieło opublikowane przez Wydawnictwo Czarne, a przetłumaczone wspaniale przez Martę Hoffner – to książka przesiąknięta miłością do tematu, który autor zgłębia pasją poznania wszelkich tajemnic (a Kaukaz jest wspaniałym miejscem do takich poszukiwań), dotąd przez tabuny badaczy nieodkrytych.

Nie będę opowiadał treści pełnej anegdot często mrożących krew w żyłach, lecz powiem, że to książka zarówno dla pasjonujących się polityką (współczesną i najdawniejszą), jak i kulturą, a także… obyczajami kulinarnymi.

Przy tym ostatnim punkcie przeżyłem największe zaskoczenie. Wszyscy bowiem jesteśmy przekonani o obfitości gruzińskich uczt, o półmiskach pełnych mięsiwa i dzbanach wina. Rzeczywistość – zwłaszcza w górskich osiedlach niedostępnych dla turystów – jest zupełnie inna. Oto jeden z przykładów.

Do pokoju wszedł Paata z pokaźnym, wyszczerbionym dzbanem, po brzegi wypełnionym czaczą, a nastoletnia córka nakryła do stołu; położyła na nim chleb, talerze z serem i masłem, pęczki szczypioru i ziół oraz wielki omlet. Patrzyłem na nią czule i musiałem zdusić w sobie nagłą chęć poderwania się i uściskania jej z całej siły – tak bardzo przypominała mi moją córkę z jej długimi, ciemnymi włosami i uśmiechniętą twarzą, choć zdecydowanie różniło je podejście do obowiązków domowych. Zaczęło się wznoszenie toastów. Piliśmy.

Nagle zjawiła się babcia niosąca stertę parujących chaczapuri. Wysmarowała je masłem tak szczodrze, że aż nim ociekały, i zachęcała nas do jedzenia, stojąc za jednym ze swoich synów i kiwając głową z aprobatą, gdy zabraliśmy się do pałaszowania. Potem zjawił się dziadek, dostojny człowiek, który bardziej przypominał starożytnego Kreteńczyka niż Chewsura. Miał na sobie spodnie wpuszczone w wysokie skórzane buty, kurtkę przykrywającą jego szerokie ramiona i wełniany kapelusz. Pod wydatnym nosem pyszniły się bujne białe wąsy. Wszyscy wstaliśmy, aby go przywitać, i pozostaliśmy w tej pozycji, gdy Paata pozdrawiał go kolejnymi toastami: toastem za ojczyznę, toastem za naszą ojczyznę (osobliwy koncept dla Anglika).

Mindi odpowiedział toastami za mamasachlisi i za diasachlisi, czyli za pana i panią domu. Opróżniliśmy nasze szklanki i usiedliśmy, a dziadek wziął na kolana jednego z bobasów, małą dziewczynkę, i karmił ją omaszczonym chaczapuri, aż jej buzia zalśniła złotem w świetle nagiej żarówki wiszącej nad naszymi głowami.

Był to opis najobfitszej uczty, w której uczestniczył Anderson. Pozostałe były jeszcze skromniejsze. Nigdy tylko nie brakowało czaczy.