W drodze

Byłem na wsi. To trochę ponad 50 kilometrów od Warszawy ale w bok od szos pierwszej kategorii odśnieżania. Niektóre były więc zawiane i musiałem nakładać drogi. W sąsiedztwie jednak wszystko było oczyszczone i – choć ostrożnie, bo ślisko – dało się dojechać do mojego najbliższego sąsiada. Ostatnie sto metrów trzeba było jednak przekopać się przez zaspy. Jeszcze gorzej było na moim terytorium, bo drzwi nie dość, że zasypane, to jeszcze przymarznięte. Ale wszystkie przeszkody udało się pokonać.
Drogę przez najbliższe wioski oczyścili sami sąsiedzi. Wszyscy maja przecież traktory, a niektórzy nawet pługi śnieżne własnej produkcji. I nikt z nich nie czeka na pomoc starosty, wojewody czy ministra. Nawet im to do głowy nie przychodzi. Jest zima, zapadało, trzeba ruszyć do sklepu czy do najbliższego miasta – to trzeba i odśnieżyć. Normalne!
Te proste, banalne wręcz stwierdzenia nasunęły mi się po obejrzeniu kilku relacji reporterów telewizyjnych ze szczególną radością wyszukujących rolników w zaśnieżonych gospodarstwach, którzy bohatersko prężąc się narzekali na władze (i te bliższe, i te centralne), że nie dowożą im chleba, nie odśnieżają dróg ani podwórek. Wysłuchałem nawet płaczu gospodyni, która narzekała, że nawet wody nie może zaczerpnąć, bo ma zasypaną śniegiem studnię. I pokazała cembrowinę obudowana dachem, na którym leżała wielka śniegowa czapa. No i proszę – nikt kobiecie nie zrzucił śniegowej czapy ze studni. I jak ona ma żyć?
W przerwach pomiędzy oglądaniem relacji z zimowego frontu (nie naśmiewam się z losu mieszkańców miejscowości, w których nie obejdzie się bez tzw. ciężkiego sprzętu ale i tam niezbędny jest udział w odśnieżaniu samych zainteresowanych) czytam kolejną książkę moich ulubionych autorów – Mai i Jana Łozińskich – wybitnych znawców historii obyczajów sprzed lat. Tym razem mam w ręku „W przedwojennej Polsce Życie codzienne i niecodzienne”. Dzieło jest bogato zilustrowane archiwalnymi zdjęciami (PWN dba wspaniale o ilustracje) i prezentuje polski krajobraz miejski i wiejski, opisuje obyczaje dworskie, chłopskie a także mieszkańców miast. Zaglądamy więc do restauracji, kina, kabaretu. Jeździmy pociągami, automobilami a nawet odbywamy pierwsze loty samolotami.
A że wstęp do dzisiejszego tekstu dotyczył polskich szos, to i cytat będzie drogowy. I choć nie zimowy, to równie dramatyczny jak relacje telewizyjnych dziennikarzy: „W tych pierwszych latach rozwoju polskiego automobilizmu, wkrótce po zakończeniu wojny z bolszewicką Rosją, w czasach wielkiej inflacji w powszechnym szaleństwie lokowania pieniędzy w rozmaitych towarach zaczęto również ku?pować samochody. Jeszcze ciągle nieliczni właściciele aut, przeważnie używanych, z demobilu, mieli z nimi niemało kłopotów. Nowe były niebotycznie drogie – przedstawicielstwa handlowe firm motoryzacyjnych dopiero zaczynały organizować pierwsze salony sprzedaży. Jednak do połowy lat dwudziestych każdy, nawet stary samochód uchodził w Polsce za przedmiot zbytku. Trudno było o benzynę, którą kupowało się w aptekach i składach chemicznych, więc przed dłuższą drogą należało zaopatrzyć się w kanistry z zapasem paliwa. Pierwsze stacje benzynowe, tak zwane pompy, pojawiły  się dopiero w 1924 roku, najpierw w Warszawie, a później również w innych miastach Polski. Na wielkich, słabo zaludnionych obszarach Kresów, rzadka sieć stacji benzynowych jeszcze w latach trzydziestych uniemożliwiała normalne korzystanie z samochodu. Julije Beneśić, zaproszony na Polesie, do Mankiewicz Karola Radziwiłła, wspominał później, jak na stacji kolejowej w Horyniu czekał nań konny powóz księcia: „Pytam stangreta Józefa, czy książę nie ma automobilu? – Mamy dwa, ale nie mamy benzyny”.
Kolejnym utrapieniem ówczesnych automobilistów była jakość dróg, po których przyszło im się poruszać – tylko na Śląsku, Pomorzu i w Wielkopolsce kierowcy mogli jeździć szybciej i wygodniej dzięki dłuższym odcinkom równych, dobrze utwardzonych szos. W pozostałych rejonach kraju, zwłaszcza w dawnym zaborze rosyjskim, dziury, wyboje, pył i kurz pozostawały nieodłącznym elementem prawie każdej samochodowej eskapady. „Za Radomiem, w Zwoleniu, mamy zawrócić na prawo – opowiadał Iwaszkiewicz o swojej automobilowej wycieczce – mapa nam wskazuje wąską drożynę czerwoną na Ożarów; czytamy znaki objaśniające: „drogi bite (szosy)”. Patrzymy, ani mowy! Zwyczajna droga i to jeszcze, jak na Ukrainie, po wąskim paśmie grudy ciągnie się jak wstążeczka malutka drożyna. Cóż robić, kochany dodżyk sapnął, podskoczył parę razy i jedzie! Smaruje! Kto mówił dotąd o wybojach, ten mówił rzeczy śmieszne, teraz dopiero jest co pokazać ludziom; zapewne całe hordy słoni znęcały się nad tym szlakiem przez całą zimę, wiosnę i lato (…). Ale nic, co tam jedziemy!”.
W 1925 roku, z myślą o owych siermiężnych traktach ówczesnej Rzeczypospolitej – „automobilista polski jeździ bowiem przeważnie po wybojach, po straszliwych kocich łbach, a nierzadko przez piasek lub po grubym pokładzie błota czy śniegu” – powstał pierwszy samochód polskiej konstrukcji, Ralf Stetysz. Jego twór?cą był hrabia Stefan Tyszkiewicz, inżynier, właściciel niewielkiej Rolniczo-Automobilowo-Lotniczej Fabryki w Boulogne pod Paryżem. W paryskim Salonie Motoryzacyjnym auto zyskało opinię dobrego „samochodu kolonialnego” o eleganckiej sylwetce. Na początku 1928 roku udało się rozpocząć produkcję w Warszawie i już na kwietniowych Targach Poznańskich zwiedzający jak donosiła prasa -podziwiali tę piękną maszynę za jej solidne wykonanie i bijącą w oczy prostotę. Przy tym ceny samochodów Stetysz okazały się bardzo niskie, firma otrzymywała szereg zamówień”. Rok później pożar fabryki przerwał nigdy już nie wznowioną produkcję – do tego czasu powstało niespełna dwieście egzemplarzy słynnego auta konstrukcji hrabiego Tyszkiewicza.”
Aby uzasadnić obecność tego fragmentu w blogu bądź co bądź kulinarnym, dorzucę jeszcze mały akapit z rozdziału „Czas zbaw i bankietów”: „Niemal każdego dnia spotykano się w restauracji Wróbla, usytuowanej wygodnie tuż obok „kwatery głównej” literatów w Ziemiańskiej. Do Wróbla wpadano na wódkę i śledzie. Uwielbiał je Boy. „Mają tylko jedną wadę. Są tanie” – mawiał. W czwartki podawano tam słynne warszawskie flaki „garnuszkowe”, przygotowywane według tradycyjnej receptury: do kamiennego garnka wlewano porcję flaków z pulpetami, posypywano je obficie parmezanem, zalewano masłem smażonym z tartą bułką i zapiekano w piecu.”
To przecież wspaniale danie na czas odśnieżania!