Chyba jeszcze lato trwa!

 

Rynek w Pułtusku (a i w Serocku oraz w Wyszkowie) wydaje się pustawy. Nawet w dni targowe czyli we wtorek i w piątek, mniej jest kupców a i klientela w mniejszej liczbie. Łatwo zaparkować auto na sąsiadujących z rynkiem uliczkach a znajomi sprzedawcy warzyw, owoców i kwiatów mają czas na towarzyskie pogaduszki. Spacer po kocich łbach staje się więc wydarzeniem towarzyskim a nie wyścigiem po pomidory, ziemniaki czy morele. Staniały też jajka ale to mnie nie pasjonuje, bo mam zaprzyjaźniony kurnik tuż za własnym płotem i o cenach rozmawiam ( kurami rzecz jasna) raz do roku.

 Teraz tłok się robi w księgarniach gdzie uczniowie lub ich mamy stoją w kolejce po podręczniki i liczne zeszyty z ćwiczeniami. Przy okazji rzucą czasem okiem na półki z innymi książkami. A w zaprzyjaźnionej księgarni przy głównej ulicy prowadzącej do Ostrołęki dobrze wyeksponowane są i nasze księgi. Co jakiś czas widzimy je w innej konfiguracji więc mamy nadzieję, że te które zniknęły, to zasiliły kuchenne biblioteczki mieszkańców Pułtuska. Wkrótce dorzucimy tu coś nowego.

Pustoszeją też sąsiedzkie domy letnie. Wieśniacy warszawscy wracają do miasta. Wkrótce zostaniemy sami. To już trzeci miesiąc spędzony na skraju Puszczy Białej. I potwierdzamy opinię, że nigdzie lepiej się nie pracuje jak na werandzie pośród drzew własnoręcznie posadzonych i przy wtórze skrzeczenia sójek, krzyku żurawi i fałszywym gwizdaniu wilgi. Fałszywym, bo zwykle zapowiada on deszcz a w tym roku jakoś pogoda nie reaguje na tęskne pienia tego jaskrawo żółtego ptaka.

A deszcz jest i nam niezbędny. Bez niego bowiem nie będzie grzybów. A kupowanie to dla nas dyshonor. Od lat suszymy lub mrozimy własne prawdziwki, kozaki, podgrzybki i maślaki. Nie wyobrażam sobie by mogło być inaczej. Jeśli nasze własne nie wylezą spod igliwia, to pojedziemy gdzieś dalej, by zapach suszonych grzybów nie zniknął z naszej spiżarni.

Pocieszam się tym, że przecież to jeszcze lato.  A więc nie ma powodu do nadmiernego zdenerwowania. Spoko –  jak mawiają wnuczęta.