Chińskie zapiski pełne zaskakującej wiedzy

 Warto było sięgnąć po tę książkę. O Chinach bowiem czytałem sporo i w swej zarozumiałości uważałem, że wiem o nich prawie wszystko. Tymczasem książka Katarzyny Pawlak – socjolożki, tłumaczki z języka chińskiego i zamiłowanej podróżniczki – wyprowadza mnie z błędu. Mógłbym powiedzieć, że nie wiem o tym gigancie nic. I to by było bliższe prawdy. Po skończonej lekturze książki zatytułowanej „Za Chiny ludowe Zapiski z codzienności Państwa Środka” wiem nieco więcej. W każdym razie więcej niż ci, którzy książki wydanej przez oficynę Carta Blanca nie mieli w rękach.

Ludzie ciekawi świata powinni szybko po tę lekturę sięgnąć. Zobaczą Chiny inne niż na filmach reklamowych rozpowszechnianych przez biura turystyczne i inne niż te z książek reporterów, którzy po dwutygodniowej podróży pod opieką chińskiego tłumacza i pracownika tamtejszej bezpieki zarazem, piszą opasłe tomy pełne sądów o ludziach i rzeczach całkiem innych niż wszystko co dotąd poznawali.

Katarzyna Pawlak zarejestrowała i opublikowała scenki z chińskiej codzienności prezentując tzw. zwykłych ludzi. Nie twierdzi też autorka, że wie o nich wszystko, bądź że wszystko jest dla niej zrozumiałe. Opowiada o tym jak trudne (a czasem całkiem niemożliwe) jest zostać „obserwatorem dopuszczonym” czyli tym, kto zdołał przedrzeć się przez mur nieufności otoczenia. A mur ten jest potężniejszy niż Mur Chiński.

Czasem jednak udawało się autorce wykuć malutki wyłom w tym murze. I o tym co przez tę szczelinę zobaczyła pisze np. tak: „Zmierzcha się, za chwilę rozpoczną się obchody. Narodowość Bai ma swoje własne, unikalne obrzędy. Obie kobiety przygotowały już coś dla bajskich obchodów najważniejszego – pieczony świński łeb (zhutou). Zhutou ma smutne spojrzenie. Ryj jakby zastygł w nie­zręcznym uśmieszku. Obok w misce znalazł się i świński ogon: „Żeby wszystko miało początek i koniec, żeby każdy z domowników, tak jak doświadczył początku tego roku, był też świadkiem i uczestnikiem jego zakończenia”.

Zhutou, ogon i ryba (wymawia się tak samo, jak dostatek – yu), tofu (fu, jak szczęście), ryż i dwie filiżanki herbaty wynoszone są przed wejście i stawiane obok wielkich dymiących kadzideł. Panie domu rozrzucają świeżo ścięte siano, na którym zaraz przyklękną. Herbata wylewana jest dla duchów. Wszystkie ofiarne produkty wystawia się kolejno na wszystkie strony świata, kobiety składają pokłony. To znowu one, jak i u ludów tarasowej doliny, strzegą tra­dycji i porządku. Dziś także metafizycznego.

Świńska głowa wjeżdża z powrotem do domu; można już jeść. Je się rękami, miska stoi na ziemi. Pan domu „przeszukuje” sma­kołyk na okoliczność co lepszych kąsków (policzek ryja ma smak zupełnie inny niż na przykład podniebienie), podtyka je gościom. Jak dowiem się później, to jedzenie rękami, ta miska na ziemi mają bardzo głęboki sens. „Naszymi przodkami są małpy”, tłumaczy pani Zhao, której wymowę zaczynam w międzyczasie rozumieć całkiem nieźle. Prosi, by nazywać ją „mamą Zhao”. „Jedząc rękami, jesteśmy jak nasi przodkowie. Dopiero później stajemy się ludźmi”. Tak samo z klękaniem na sianie. To odtworzenie okresu przed cywilizacją, przed kulturą.

Podczas bajskiego Nowego Roku człowiek nie tylko przypomi­na sobie o porządku rzeczy, początkach i końcach, które napotyka we własnym życiu, przypomina sobie także o czymś chyba jeszcze ważniejszym: że bycie człowiekiem jest procesem, stawaniem się, że nie jest dane raz na zawsze. Gdy już sobie przypomnimy, następuje regularna kolacja wigilijna. Panie wnoszą na stół gorący kociołek –huoguo – podgrzewany na szyszkach i gałązkach sosnowych, które osobiście nazbierały w górach. W kociołku wrze rosół ze świńskiej głowy, z niebotyczną ilością różnych warzyw (symbolizują obfitość i różnorodność rzeczy, które przytrafią się uczestnikom kolacji w cią­gu roku). Oczywiście, najpierw dwie miseczki dla duchów – jedzenie rzucone w powietrze.”

Autorka twierdzi, że właśnie takie Chiny, a nie te olśniewające przepychem i nowoczesnością, tylko zwykłe i codzienne, kocha najbardziej.  A czytelnik razem z nią.