Radziecki obyczaj ciekawy był nadzwyczaj

Zachęcony przez felieton Daniela Passenta oddałem się lekturze niezwykłej książki. To „Sowiety od kuchni. Mikojan i radziecka gastronomia” Iriny Głuszczenko. Zawsze wydawało mi się, że szczytem paradoksu jest sformułowanie: „radziecki parlamentaryzm” a drugie miejsce w tym rankingu zajmuje właśnie „życie restauracyjne w ZSRR”. Książka Głuszczenko utwierdza mnie w tym poglądzie. Jednocześnie obnaża mechanizmy funkcjonowania  systemu totalitarnego, który zawładnął także tym, co w innych krajach nazywa się właśnie rynkiem gastronomicznym czy kultura kulinarną.


Książka udowadnia także, że jedzenie jest  tematem politycznym. Łatwiej po tej lekturze zrozumieć dlaczego podwyżka cen kiełbasy zachwiała mocno systemem PRL.
W książce jest też sporo scenek niezwykle zabawnych. Trzeba jednak pamiętać, że są one śmieszne tylko dla nas i dzisiaj. Wówczas dla ich uczestników nie było to wcale zabawne i na ogół bardzo źle się kończyło.
„Jedną z odmian żywienia zbiorowego były bankiety. Jest to uroczyste przedsięwzięcie, rządzące się swoimi prawami. Dla każdej dużej instytucji bankiet był ważną częścią życia, regularnie powtarzającym się rytuałem i obowiązkową uroczystością. W odróżnieniu od pozostałych elementów systemu radzieckiego, bankiety pomyślnie przeżyły przejście na kapitalizm, chociaż w sektorze prywatnym stopniowo są zastępowane przez nowy rodzaj imprezy korporacyjnej. Jednak nowa Rosja, dziedzicząc po państwie radzieckim tradycje biurokratyczne, zachowała również kulturę bankietu „resortowego”.
Ta nieodłączna sałatka oliwje w kwadratowych miseczkach, obowiązkowa wódka w słusznych ilościach i kilka butelek wina – „dla pań”. Tak zwane „plasterki” – nieodzowna część bankietowego menu. Mogła to być szynka, kiełbasa, mięso. Ser również leżał pokrojony na talerzach. Pod koniec bankietu zawsze wysychał, pozostając – w odróżnieniu od mięsa – nieskonsumowanym. Kładziono go jednak na bankietowy stół, bo tak wypadało. Wszyst?ko to koniecznie musiało być udekorowane: zieleniną, warzywami, masłem. I obowiązkowo ryba – biała i czerwona, a jeśli się poszczęści – kawior. (…)
W pewnym prowincjonalnym mieście uroczysty wieczór poświęcony kolejnej rocznicy jakiegoś rewolucyjnego wydarzenia odbywał się w teatrze. Ktoś z członków prezydium, którego oślepiało skierowane na scenę światło reflektorów, poprosił, by zmniejszono oświetlenie. Niedoświadczony maszynista pociągnął jednak nie tę dźwignię. Włączyła się scena obrotowa, prezydium odjechało i po chwili skryło się za kulisami. Publiczność zaczęła chichotać, a mówca nie rozumiejąc, dlaczego widownia nie szanuje podniosłości chwili, zwrócił się o pomoc do prezydium. Niestety, w jego miejscu orator ujrzał wystawnie nakryty stół bankietowy, a tam, gdzie jeszcze przed momentem zasiadał przewodniczący, leżało pieczone prosię z jabłkiem w pysku.”

Można sobie wyobrazić jak to się skończyło dla nieszczęsnego technika z obsługi sceny obrotowej.

PS.

Krystynom i Bożenom wiele radości i smaczności!