Obiad pod ostrzałem

Jest takie przysłowie mówiące, że  człowieka można poznać po zjedzeniu z nim beczki soli. To mądre porzekadło, zwłaszcza jeśli sól zamieni się na ryż, baraninę, warzywa lub inne dania. I taką właśnie metodę działania przyjęła Anna Bodkhen, rosyjska (czy raczej już amerykańska, bo przeniosla swój dom z Moskwy do Bostonu) reporterka wojenna, pisząc  książkę pod wymownym tytułem „Kałasznikow kebab” (Wydawnictwo Carta Blanca).

Anna Badkhen spędziła wiele miesięcy tam gdzie strzelają do siebie wszyscy po kolei, gdzie wybuchają miny a samoloty (głównie amerykańskie) zrzucają na przemian opakowane w żółtą ceratę paczki żywnościowe lub bomby kasetowe. Była więc na frontach bitew w Afganistanie, Iraku, Palestynie, Czeczenii. Mierzyli do niej z kałasznikowów lub pistoletów makarov raz rosyjscy pijani pułkownicy a innym razem talibscy strażnicy więzienni.
Podróżując pod ostrzałem lub bombardowaniem, spotykając ofiary tych akcji militarnych okaleczone psychicznie lub pozbawione kończyn, obcując z ofiarami gwałtów, które są stałym obyczajem każdej wojny, głodując a czasem ucztując wreszcie wraz z uczestnikami tych okrutnych i bezsensownych wydarzeń doszła do wniosku, że jedynym miejscem, przy którym będzie mogła zrozumieć tych ludzi jest stół.
Pisze autorka: „W przeklętych miejscach, w których pracuję, jedzenie to rzecz najbliższa normalności. Wstrzymujesz oddech, na palcach przechodząc przez pole minowe. Wstrzymujesz oddech przy łożu śmierci
dziecka. Robisz notatki, podczas gdy przerażeni ludzie są zabijani i umierają w męczarniach. Piszesz, choć żołądek skręca się w supeł, a w gardle dławi cię na widok niesprawiedliwości tego świata. Szlochasz. .. i odsyłasz do wydawnictwa gotowy artykuł.
A potem, jeśli masz szczęście, jesz.
Z każdym kolejnym kęsem wiesz coraz więcej o swoich gospodarzach i współbiesiadnikach, a oni o tobie. I po wszystkich horrorach dnia te proste rozmowy sprawiają, że życie staje się warte przeżywania. Czasami obiad składa się z chleba i smażonych jajek, podanych na plastikowym obrusie rozłożonym na glinianej podłodze wiejskiej chaty, albo z paczki mieszanych bakalii z amerykańskiej wojskowej racji zjedzonych na tyłach opancerzonego humvee. Zdarza się, że jest to obfity czterodaniowy posiłek w domu miejscowego watażki, a czasami to po prostu talerz ryżu i gotowanego mięsa pod namiotem pogrzebowym.
Ja w Afganistanie najczęściej jadłam jagnięcy kebab.”

Reportaże Anny Badkhen to wstrząsająca lektura. Tym bardziej, że opowiadana najczęściej zza stołu. I okraszona przepisami kulinarnymi. Nie jestem pewien jednak czy pamiętając okoliczności w jakich autorka ucztowała, czytelnik będzie chciał przyrządzać „Zawijaski z Zataar” czy „Chlebek samsun”. Może dopiero po pewnym czasie i przetrawieniu lektury.