W kuchni filmowej

 Co pewien czas wspominam tu o wyczynach kulinarnych mojego najbliższego przyjaciela (i to od niemal 50 lat) wybitnego scenografa filmowego Andrzeja Halińskiego. Nigdy jednak nie opisałem początków jego kulinarnej pasji. A zaraził się miłością do gotowania na planie filmowym. Sam o tym opowiada tak: -Filmy kręcone z Wojciechem Hasem były szkołą, która ukształtowała mnie na całe moje dalsze życie zawodowe, ale też, co nie mniej ważne, przy nim po­jąłem sens gotowania. Polubiłem to zajęcie do tego stopnia, że jeszcze dzisiaj to ja jestem w naszym domu kucharzem. Kocham pichcić – i to w miarę upływu lat coraz bardziej.

Has wyselekcjonował sobie grupę biesiadników, wśród których znalazłem się i ja. Do dzisiaj nie mam bladego pojęcia, dlaczego ten wybitny reżyser od pierwszego naszego spotkania obdarzył mnie zaufaniem i sympatią. Mocna grupa, biesiadująca początkowo w wynajętej willi, a potem w jego małym blo­kowym mieszkaniu, składała się z Andrzeja Płockiego, wspomnianego już sce­nografa, Macieja Marii Putowskiego, wspaniałego dekoratora wnętrz, oraz Ba­si Conio, żony Wojtka. Nasze „wielkie żarcia” zaczynały się bardzo późno. Po wyczerpujących zdjęciach, mniej więcej około dziewiątej wieczorem, zabierali­śmy się do roboty. Już w dekoracjach omawialiśmy menu oraz dzielili zadaniami przy zakupach. Wojtek nieodmiennie byl przy nich obecny, albowiem wszystko musiało być „jak trzeba”, i nawet kształt główki czosnku oraz jej zapach miały kolosalne znaczenie.

Andrzej i Maciek pracowali już z Wojtkiem przy „Lalce”, znali się więc od wielu lat, ale dla mnie ten świat był tak egzotyczny, że z zapałem nowicjusza rzu­ciłem się do roboty i studiowania wyrafinowanych różnic między potrawami.

–   Jak kręcisz ten majonez? Ile razy mam ci powtarzać, że cały czas w jedną stronę, bo ci siądzie? Co to jest? Zobacz, to jest jakaś breja, a nie krakowski ma­jonez!!! – ryczał na mnie Has, bo tracąc czucie w ręce, zmieniłem prawą na le­wą, co oczywiście wpłynęło na kierunek kręcenia. Jego czujne oko natychmiast to dostrzegło. Kupny majonez nadawał się, jego zdaniem, do smarowania osi w chłopskich wozach. Jednym skokiem potrafił dopaść do garnka z rakami, których pilnował Płocki, przecierający co chwila zaparowane grube okulary.

–   Co tak mało koperku? Chcesz, żeby śmierdziały mułem? Proszę bardzo! Sam sobie będziesz to żarł, a my pójdziemy do SPATiF-u? Baśka! Wódka zmro­żona? Kiedy ją wsadziłaś do zamrażalnika, pewnie przed chwilą?

W kuchni był tyranem. W pracy zresztą jeszcze większym, ale nikomu nie przeszło nawet przez myśl, żeby się na niego obrazić. Był kochanym brutalem o wielkim, pełnym ciepła sercu. Bardzo przywiązany do swoich stałych współ­pracowników, ale tylko tych wiernych jego projektom. Ktokolwiek wyłamał się z „dworu”, mając nawet najpoważniejsze powody, zostawał zdrajcą. To nie były żarty! Był skreślony raz na zawsze. Wiem coś o tym, albowiem i mnie się to przydarzyło, ale dopiero po piętnastu latach.

Kolejny film ze scenografią Andrzeja to serial „Kariera Nikodema Dyzmy” w reż. Jana Rybkowskiego i Marka Nowickiego. Tak to wspomina (oczywiście w kontekście kulinarnym):

Zaczęliśmy zdjęcia od sceny bankietu. Głodujący, bezrobotny Dyzma trafia na raut sfer rządowych. Scena z wytrąconym z jego rąk talerzykiem z wymarzo­ną sałatką jarzynową jest jedną z kluczowych scen filmu.

Zainscenizowaliśmy ten raut w Łodzi, w willi należącej do ZHP. Wszystko zo­stało starannie przygotowane, a współpracująca ze mną wtedy po raz pierwszy dekoratorka wnętrz Ewa Braun z wielkim pietyzmem urządziła stoły zamówio­nymi w restauracji Grand Hotelu wspaniałymi rybami, pieczonym drobiem i pięknie udekorowanymi półmiskami z innymi potrawami. Niestety, przez przy­padkowe przeciwności losu zdjęcia nie mogły się rozpocząć przez dwa kolejne dni. Ażeby cały ten wspaniały stół zachował świeżość, produkcja sprowadziła ciężarówkę chłodnię. Kiedy trzeciego dnia wszystko wskazywało na to, że zdjęcia można zacząć, rekwizytorzy zaczęli wynosić te wspaniałości z przypadkowej przechowalni. Wszystko wyglądało wspaniale, zwłaszcza skrzące się od szronu ryby, a także zamarznięta na kość sałatka z kawałkami lodu zmieszanymi z ma­jonezem. Oczom naszym ukazały się też szeregi butelek rozsadzonych przez lód. Na nic się nie zdały próby przyśpieszonego ogrzania przynajmniej części smakołyków. Zdesperowany rekwizytor wyciął przy pomocy tasaka kawałek zmarzniętej na kość sałatki, pokruszył i z powrotem ułożył w salaterce, pieczo­łowicie ugniatając palcami. Miejsce to zostało zaznaczone kawałkiem marchew­ki, aby Dyzma trafił we właściwy fragment. Roman stanął na wysokości zada­nia, nabrał elegancko srebrną łyżką spreparowaną część i bohatersko zjadł z apetytem. Szkoda, że nie zachowano choćby części prawdziwego dźwięku – widzowie mieliby szansę usłyszeć trzeszczenie lodu w zębach, co w zestawieniu z błogim wyrazem twarzy aktora dawało niebywale zabawny efekt.

Praca na planie filmowym bywa czasem niebezpieczna dla zdrowia. Ale potem…