Rozmowa z samym sobą

Prawdę mówiąc to ten tytuł trochę kłamie. Znalazłem bowiem w komputerowym archiwum wywiad jaki ze mną przeprowadziła jakiś czas temu sympatyczna dziennikarka z „Wróżki”. Kilka pytań (że nie wspomnę o odpowiedziach) wydało mi się sensownych. A że mnie jeszcze nie ma, to udaję iż tu jestem.
Wiem, że z Pana jest wędkarz.
Zgadza się. Nie jestem może takim namiętnym rybakiem, co to musi zarwać noc, żeby o 3 nad ranem – bo niektóre ryby biorą wtedy najlepiej – i biec co tchu nad rozlewisko z wędką. Kiedyś, jak byłem młodszy – owszem, zdarzało mi się, teraz wolę się wyspać. Ale rzeczywiście lubię powędkować. To pozwala poobcować z naturą, wręcz namacalnie. Bardzo mnie to odpręża. Najbardziej lubię wypływać z wnukiem jego łódką. Bo wtedy towarzyszą nam okoliczne ptaki. Na tym odcinku Narwi, gdzie łowimy, jest rezerwat ptactwa wodnego. Widzę zimorodki, łyski, nie mówiąc o łabędziach czy czaplach. Szybko się z nami oswajają. Po chwili przepływają jakby nigdy nic obok nas. To niesamowite.

Podkreśla Pan, że Polska dawniej specjalizowała się w daniach z ryb słodkowodnych. Patrząc dziś na nasz stosunek do ryb, trudno w to uwierzyć.
W XVII wieku żył we Francji kartograf, autor pierwszych map naszego kraju, który przewędrował Europę od Francji po Rosję i spisał z tych podróży dzienniki. Nazywał się Guillaume Beauplan. Napisał, że szczupaki i sandacze po polsku przewyższają smakiem wszystko, co do tej pory jadał. I to stwierdził Francuz! A jak powszechnie wiadomo, Francuzi cenią tylko własną kuchnię. Rzeczywiście dawniej rybne dania były naszą narodową specjalnością.
Ja wolę morskie ryby ze względu na ich bardziej zbite i twardsze mięso, które nie kruszy się tak, jak w przypadku ryb słodkowodnych. Ale liny i karasie uwielbiam. Często smażymy je w śmietanie. Nie pogardzę też wspomnianym sandaczem i szczupakiem. Ale te najbardziej lubię w wersji gotowanej. Gotuje się je w bulionie warzywnym, po wyjęciu z wywaru posypuje się na półmisku drobno posiekanym jajkiem na twardo i polewa roztopionym, gorącym masłem. To stara receptura na sandacza po polsku. Delikates!
Nie ukrywam, że nie przepadam za kuchnią angielską. Ale udało mi się w Wielkiej Brytanii znaleźć coś godnego uwagi. To tak zwane fish&chips, czyli ryba – zwykle dorsz, z chrupkimi frytkami, sprzedawana tam jako uliczna przekąska. Nie przeszkadza mi nawet, że je się taką rybę palcami z torebki papierowej.