Poparzyłem brodę w „Pazibrodzie”

 

Często jeżdżę szosą z Pułtuska do Makowa Mazowieckiego. Tuż przed samym Makowem od lat kusił mnie drogowskaz zachęcający do odwiedzenia gospody o kurpiowskiej nazwie „Pazibroda”. Wreszcie uległem pokusie i skręciłem w boczną drogę. W chwilę później wylądowałem pod drewnianym obszernym domem, przed którym stały zaparkowane liczne samochody z rejestracjami z różnych stron. Zrozumiałem, ze to była dobra decyzja.

Gospoda wewnątrz udekorowana jest rustykalnie; są grabie, obrazki świnek, krów i innej żywiny. Proste drewniane krzesła (ale bardzo wygodne nawet przy dłuższym przesiadywaniu), pełno bukietów suchych i żywych. Oprócz sal wewnątrz domu są stoły umożliwiające jedzenia na werandzie i w ogrodzie. (Tam też huśtawki i inne przyrządy do zabaw dziecięcych, by dorośli mogli spokojnie delektować się jadłem). Bardzo przyzwoita i czysta toaleta – co jest jeszcze w naszym krajobrazie gastronomicznym nie tak znowu częste!

Załogę stanowią same dziewczyny. Szefowa kuchni z dwoma chyba pomocnicami i trzy miłe kelnerki. Przy sporej liczbie gości wszystkie pracują w pełnym pospiechu. A mimo to udaje im się choć przez chwilę zatrzymać przy każdym gościu, doradzić co wybrać, zapytać jak smakuje, odpowiedzieć na pytania o recepturę kurpiowskich dań.

Szybko zorientowaliśmy się, że tutejsze porcje są olbrzymie. Zrozumieliśmy więc, że musimy zamawiać oględnie i by poznać cały repertuar trzeba będzie jeszcze kilku wizyt. I tak zrobimy, bo warto. Na pierwszy ogień poszedł więc kartoflak czyli trzy grube plastry babki ziemniaczanej zapieczonej na złoto. Była to najlepsza babka (znana w tym regionie jako rejbak) jaką jedliśmy. W dodatku nie spowodowała uczucia przejedzenia, co zwykle wywołuje to danie gdy nadmiernie ocieka tłuszczem.

Z pośród zup (wielu i to kuszących) wybraliśmy oczywiście pazibrodę. Ten kapuśniak (oczywiście parzący usta i podniebiebnie) był także delikatny acz przyprawiony dość ostro. W talerzu było gęsto od nie rozpadających się kartofelków i paseczków kiszonej kapusty. Spośród wielu dań głównych – była i dziczyzna, i ryby, i pierogi – wybraliśmy pieczoną a uprzednio marynowana golonkę oraz pręgę w sosie chrzanowym. Skórka golonki była rumiana i chrupiąca a mięso rozpływające się w ustach. Równie delikatna była gotowana pręga więc lęk, że będzie nie do ugryzienia okazał się przedwczesny.

Na desery nie mieliśmy już sił. Ograniczyliśmy się więc tylko do kawy. I tu piękna niespodzianka: nie dość, że espresso było gorące, miało kożuszek pianki czyli crema ale towarzyszyła kawie szklaneczka z zimną wodą, czyli jak w Italii.

Muszę dodać, że do zupy podano żytni chleb własnego wypieku tak pyszny, że zamówiliśmy cały bochenek na wynos, a do popijania podano nam piwo kozicowe. Ten kurpiowski specjał piliśmy po raz pierwszy ale na pewno nie ostatni. Całość kosztowała 112 zł. Nie był więc to obiad, który mógł zrujnować głodnych wędrowców.