Smak to także kwestia czasów

Jak można było przewidzieć uczta według przepisów królewskiego kucharza nie była udana. Mógłbym to zresztą spokojnie zwalić na mistrza Pawła Tremo, o którym plotkowali zawistni mu współcześni, że nie umie gotować. Na dowód przytaczali ważki argument: kucharz ten nigdy nie jadał, ani nawet nie podjadał, w pracy czyli w Zamku. Do posiłków siadał dopiero po powrocie do domu gdzie mu…   gotowano.

Nie taka jednak jest przyczyna nieudanej kolacji przeze mnie zrobionej. To przez te trzy wieki całkowicie zmienił się gust i poczucie smaku. Przewidując to zmieniałem nieco proporcje dodatków, które szef kuchni króla Stanisława Augusta zalecał. Zamiast sześciu cebuli użyłem tylko dwie, butelkę octu zredukowałem do 100 ml, nie gotowałem też mięsa przez siedem godzin, bo bałem się, że rozgotuję je na papkę.

Gdy zobaczyłem, że wina (a był to całkiem przyzwoity merlot) znacznie ubyło a mięso daje się nakłuwać bez wysiłku uznałem, że wystarczy gotowania. Pokroiłem zrazówkę w plastry i podałem z sosem cumberland (też własnoręcznej roboty od galaretki porzeczkowej poczynając a na tartym chrzanie kończąc). Trochę to w smaku przypominało boeuf bourgignon ale było to danie, o jakim moje wnuki w dzieciństwie mawiały (zmuszane do próbowania czegoś nowego): dobre ale już dziękujemy.

Jeszcze gorzej wypadła kaczka gotowana z ryżem. Wydała się w smaku mdła i nijaka. Na szczęście była niezbyt młoda więc mięso było jeszcze lekko twardawe. Wyluzowawszy wszystkie kostki pokroiłem je drobno i wrzuciłem na patelnię z oliwą i przyrumienionym czosnkiem. Potem dodałem sporo mielonego  rzymskiego kminu, rodzynki, grzybki mun, ostrą papryczkę i parę łyżeczek cukru. W tej postaci ptak był jadalny.

Nie wiem kiedy najdzie mnie ochota na kolejny eksperyment. Tymczasem jadę po naukę do Instytutu Żywienia w Stavanger.