Obżarstwo to brzydki obyczaj

 

Mieliśmy gości. Bardzo zaprzyjaźnionych i bardzo cenionych. Przyjęcie trwało niemal sześć godzin. Czas upłynął na ciekawych rozmowach (głównie o książkach, filmach, malarstwie i… wnukach, bo wszyscy je posiadamy także o polityce) oraz jedzeniu i piciu. Przygotowaliśmy na przekąskę spory pasztet, ozór wołowy gotowany w jarzynach a wcześniej marynowany w soli, saletrze i czosnku, carpaccio z borowików i caprese ze wspaniałych pomidorów paprykowych.

Potem była zupa ze świeżych podgrzybków.

Daniem głównym było wielkie kurczę (2,5 kg) pieczone przez ponad trzy godziny w niskiej temperaturze (110 st. C). Ptaszysko było posolone i nasmarowane z zewnątrz i wewnątrz spirytusem. Do tego były piękne kartofle z sąsiedzkiego pola ugotowane w mundurkach i posypane świeżym koperkiem. Nie obyło się oczywiście bez rukoli polanej winegretem i posypanej płatkami parmezanu.

Na deser rogaliki z nadzieniem konfiturowym z róży, sernik bez ciasta oraz malutkie bezy, bo zmagazynowaliśmy sporo białek, które warto było wykorzystać.

Ponieważ goście nie gustowali w białych winach, to uległem ich sympatiom i podałem czerwone. Ostatnio odkryłem Primitivo z Puglii z winnicy w Fossalta di Piave Carlo Boltera. To wino podwójnej fermentacji określanej w Puglii jako doppio passo. W efekcie powstaje wino o lekkiej słodyczy w pierwszym kontakcie z naszym podniebieniem, by potem rozwinąć się w trunek głęboko wytrawny, pachnący wiśniami i czarnymi jagodami, aksamitny i długo pamiętany przez nasze kubeczki smakowe. Dzięki temu trunkowi apetyt nas nie opuszczał i dopiero kładąc się spać poczułem, że jestem wyraźnie przejedzony.

Nocny spacer trochę poprawił stan organizmu ale dopiero lektura trwająca do późna pozwoliła spokojnie zasnąć. Czytałem wielce stosowny w tej sytuacji tekst Magdaleny Spychaj, doktorantki Uniwersytetu Toruńskiego specjalizującej się w historii kuchni staropolskiej. Opublikowała ona w „Mówią wieki” niezwykle ciekawy tekst o polskich postach. Nic lepszego dla łasucha, który wyraźnie przekroczył miarę. Otóż Magdalena Spychaj opisując postne menu naszych przodków ujawniła ich obłudę i sposoby obejścia restrykcyjnych przepisów kościelnych nakazujących pościć ponad sto razy w ciągu roku. „W czasie postu – pisze autorka – na stole pojawiały się również potrawy ze zwierząt, które trudno byłoby nazwać rybami. Przyrządzano wspomniane wcześniej bobrowe ogony, łyski (ptak wodny) czy też wydry. W pewnym sensie nie należy się dziwić takim praktykom, bowiem – jak pisze Jan Kracik (a autorka chętnie go cytuje)   postna ryba mogła być konsumowana w towarzystwie innych zimnokrwistych oraz zwierząt, które dadzą się sprowadzić do ryb (ad pisces reductive pertinent), bowiem nie mogą żyć bez wody, jako to raki, homary, ostrygi, bobry, żółwie, żaby, a tu i ówdzie nawet kaczki i kurki wodne. W ten sposób ryba nie była miesem, ptak wodny stawał się rybą, a ptasie jaja – mięsem ciężko łamiącym post! Ponadto niektóre średniowieczne zakony o łagodniejszej regule twierdziły, że jeśli Bóg tego samego dnia powołał do bytu zarówno ryby, jak i ptactwo, to można je spożywać, nie łamiąc postnych zakazów.”

 Po takiej lekturze i krótkim śnie postanowiłem następnego dnia pościć. Będą więc zgodnie z zaleceniem zakonnym ślimaki, żabie udka, ostrygi a zamiast homarów, które jeszcze nie dopłynęły do Pułtuska – wielkie krewetki smażone na oliwie z czosnkiem i pieprzem caynne.

Och jak ja lubię ten rodzaj postu!