Delicje w „Delizi”

 

O tym włoskim lokaliku od dłuższego czasu głośno w stolicy. Co ciekawe słychać i można przeczytać całkiem sprzeczne opinie. Moi przyjaciele, smakosze i znawcy włoskiej kuchni, pieją z zachwytu. Przeczytałem też recenzję słynnego krytyka, która była utrzymana w podobnym tonie. Zajrzałem więc do Internetu, w którym roi się od całkiem innych ocen. Internauci źle wyrażają się o właścicielach restauracyjki, że aroganccy, nachalni – słowem nieprzyjemnie traktujący gości a dania wprost niejadalne albo – w najlepszym przypadku – banalne.

Nie pozostało więc nic innego tylko sprawdzić jak to naprawdę jest w „Delizii”. Lokalik mieści się w centrum Warszawy, na skrzyżowaniu Hożej i Poznańskiej czyli w samym oku gastronomicznego cyklonu. Wokół małe i duże, słynne i osławione (złą sławą) bary, puby, restauracje i jadłodajnie. Słowem – konkurencji nie brakuje. Tymczasem do tego włoskiego lokaliku bez wcześniejszej rezerwacji nie ma co się wybierać. Jedni twierdzą, że to rezultat dobrego PR powstałego dzięki przyjaźni właścicieli ze stołecznymi dziennikarzami; inni, w tym znawcy polskiej duszy i charakteru narodowego, uważają, iż popularność „Delizia” zyskała dzięki druzgocącym opiniom w Internecie, którym mało kto wierzy.

Jakakolwiek jest przyczyna tłoku w knajpce przy Hożej nie żałuję, że tam się wybrałem. Przez dwie godziny czułem się jak w Italii. A to głównie dzięki wspaniałym daniom i sympatycznej atmosferze. Młode kelnerki ze znawstwem nie wynikającym z wieku oraz doświadczenia lecz z wyraźnego zainteresowania włoską kuchnią, wspaniale doradzają i nie są przy tym nadmiernie opiekuńcze (to wielka zaleta).

Karta dań nie jest przeładowana a czas oczekiwania (dość długi) wyraźnie sugerują, że wszystko jest robione na każde zamówienie. Kompozycje dań proste a jednocześnie wielce wyrafinowane. Carpaccio wołowe jest tak cieniutkie, że gdyby położyć je na kartce z wydrukiem tego tekstu to można by wszystko przeczytać bez kłopotów. Oliwa wspaniała a parmezan wręcz doskonały. Podobną opinię zyskała ośmiornica z marynowanymi warzywami.

Łakomstwo zachęcało do natychmiastowego powtórzenia antipasti ale rozsądek powstrzymał nas od tego kroku. I dobrze się stało. Tagliatelle z kalmarami bowiem podane jako danie główne mogły zaspokoić apetyt Pantagruela a nie zwykłego śmiertelnika. I były przy tym pachnące morzem, co wywołało silną tęsknotę za śródziemnomorskim wybrzeżem, nad które wybieramy się we wrześniu. Daniem, o którym należało by napisać poemat to gnocchi ripieni al tartufo e formaggio di capra con rucola, co po warszawsku znaczy: kopytka ( w postaci rurek) z ziemniaczanego ciasta faszerowane kozim serkiem i truflami podawane z rukolą. Smak koziego sera i zapach trufli wywołuje (we mnie) euforię. A ciasto z którego zrobione są gnocchi jest delikatne (mino, że kartoflane) jak mgiełka.

Mimo strachu, że to ponad ludzkie siły, zamówiliśmy jeszcze deser czyli mus z białej czekolady i orzechów laskowych z tymiankiem polane gorącym espresso i dla odświeżenia sorbet cytrynowy z odrobina szampana.No i oczywiście espresso.

Karta win równie atrakcyjna jak menu. Tym razem spróbowaliśmy tylko kieliszek primitivo z Puglii. Pozostałe wina będziemy testować przy kolejnych wizytach dostosowując do odpowiednich dań. Dodać spieszę, że nie jest to najdroższy lokal w tej okolicy, choć nie jest równocześnie tak tani jak nieodległy bar mleczny z mrugającą krową na neonie.