Deszczowy lipiec sprzyja ciekawym biesiadom

 

Pada i pada. Temperatura nie przekracza 14 stopni. Ale wcale nie jest nieprzyjemnie. W domu buzuje ogień w piecu. Jest wręcz gorąco więc siedzimy w koszulkach z krótkimi rękawami. Za oknem śpiewają wilgi co znamionuje dalsze deszcze. Jesteśmy trochę śpiący, bo wczoraj na kolacji była piątka bliskich przyjaciół z sąsiedztwa. Pretekstem była matura (wszyscy oglądali dwa świadectwa – jedno z czerwonym paskiem – ukończenia liceum i drugie – dyplom maturalny. Zwłaszcza to drugie wprawiało nas w zdumienie a nawet zakłopotanie, bo nie bardzo rozumieliśmy co znaczą przy różnych przedmiotach liczby i procenty: 100, 98, 99, 80 itp. Ale to podobno bardzo dobre świadectwo. Myślę, że na pewno lepsze niż moje. Na kolację był łosoś gotowany w wywarze warzywnym podany na zimno z majonezem i kurczęta po polsku czyli z farszem z wątróbki, bułki i natki pietruszki. Zieleninę stanowiła rucola z rodzynkami i płatkami parmezanu polane winegretem. Drugi półmisek zajmowały świeże pomidory z czarnymi oliwkami bez pestek i wiejskim twarogiem. No i dwa desery: kruche ciasto z truskawkami w pianie z białek z cukrem pudrem i słynne w rodzinie oraz okolicy rogaliki z kruchego ciasta z konfiturą różaną. Wina białe: delikatne, pachnące owocowo i zmysłowo pecorino z Abruzzo i znacznie ostrzejsze soave z Wenecji Euganejskiej. Rozmowy w dużej mierze dotyczyły kuchni i winnic, bo większość biesiadników bardzo się tymi tematami interesuje. Ale starczyło czasu także na literaturę – omówiliśmy nową książkę angielskiego pisarza Doma Joly’ego, którego „Witamy w piekle” bardzo mnie zaintrygowała (większa recenzja w Czytelni www.polityka.pl). To atrakcyjna relacja z podróży nazwanych tanatoturystyką czyli wędrówek do najniebezpieczniejszych miejsc na kuli ziemskiej. Lektura wzbudzała zarówno dreszcze przerażenia jak i salwy śmiechu. Utalentowany autor bowiem jest słynnym telewizyjnym komikiem i reprezentantem wspaniałego brytyjskiego humoru.

Następnego dnia, już bez gości, spędziliśmy dzień na pracy czyli pisaniu i przygotowywaniu kolejnych audycji radiowych. Obiad też był skromniejszy: lazanie ze szpinakiem i sałata z jajkami na twardo. Natomiast wino z wyższej półki i w dodatku przypominające ubiegłoroczny urlop. Była to butelka, która zapodziała się gdzieś w głębi winiarki i nagle samoistnie wychynęła na wierzch: Rosso di Montepulciano 2004, Pancole Fattoria Torcalvano Gracciano. Żadne słowa nie oddadzą ani bukietu, ani smaku tego płynu. Nadawało się wyśmienicie do obiadu i rozmów o przyszłości całkiem dorosłego, poniekąd nowego, członka naszej rodziny. Po tym posiłku i rozmowie zrozumiałem, że nazwa świadectwo dojrzałości ma pełne uzasadnienie.