Emilii Plater przy tym nie było

Aby tu zjeść z przyjemnością dowolny posiłek i do tego wychylić łyk szampana na aperitif a kieliszek dobrze dobranego do dania wina i na koniec np. kieliszeczek grappy w towarzystwie espresso trzeba mieć  sponsora. Jadanie  w restauracji Hotelu Intercontinental  kosztuje bowiem drogo. Wysoko wyceniono  talent kulinarny szefa kuchni a lokal nosi nazwę „Platter by Karol Okrasa”. Ale też przyznać trzeba, że jego kunszt kreacyjny i nadzór (nawet z oddali, bo Okrasa potrafi naraz bywać w różnych częściach Polski) nad zespołem kucharzy wart jest każdych pieniędzy.
Moja uczta  zaczęła się od maleńkiej filiżaneczki barszczu z pianką z …  soku z limonek. Zapach, a zwłaszcza smak, spowodowały, iż nabrałem apetytu na wszystko co figuruje w karcie dań. Znając jednak swoje (i osoby towarzyszącej) możliwości zamawiałem rozsądnie. Najpierw małże św. Jakuba z prażonym jabłkiem i imbirem oraz kacza wątróbka w sosie z pigwy smażona, z aromatem kakao i chilli, pieczoną chałką i konfiturą gruszkową aromatyzowaną trawą żubrową. Oba dania dały mi pewność, że kolacja będzie kulinarnym wydarzeniem. Zwłaszcza małże swym delikatnym smakiem, subtelną miękkością, lekkim powiewem morza i niespodziewaną słodyczą jabłka (przy ostrości imbiru) spowodowały, że poczułem się jak pod niebem Ligurii czy nawet dalej na południe czyli Basilicaty. A to w moim pojęciu komplement najwyższej rangi.
W oczekiwaniu na kotleciki jagnięce z walijskiego jagnięcia oraz  comber królika zawijany w boczek zajęliśmy się rozszyfrowywaniem składu zielonego sorbetu, którego smak sugerował, że kiwi było w robocie ale i coś jeszcze innego, co niwelowało słodycz na korzyść pewnej cierpkości. Okazało się, że drugim składnikiem był pomidor. Ten oryginalny sorbet przywrócił nam nadwątlony apetyt.
I kotleciki jagnięce ( w tej Walii najwidoczniej pasą jagnięta na łąkach pełnych kwiatów, bo mięso pachniało przecudnie) i królik udowadniały, że załoga widoczna z dala przy kuchni i piekarniku zna się na swojej robocie. Desery były zwieńczeniem posiłku: mus czekoladowy i przysmak z koziego sera z pistacjami i sosem wiśniowym. Do tego espresso i grappa.
Aby – jak każe dziennikarski obyczaj – trochę pomarudzić, to wytknę deserowi z koziego mleka, że nierozważnie pozbawiony został swego naturalnego zapachu. Biały mus mógł być z każdego gatunku mleka, bo charakter kozi został z niego wytępiony a ja przecież zamówiłem twarożek po to, by napawać się właśnie kozim smakiem i aromatem. Po prostu lubię kozy.
Kartę win widziałem tylko z daleka. Zauważyłem na samym końcu wymienioną butelkę Petrus  za 21 tys. zł. I to mi wystarczyło! Do degustacji nie doszło. Ale i tak już byliśmy zupełnie bez apetytu. A  kolację będziemy długo rozpamiętywać.