Czekolada nieodzowna na wiosnę
Miałem spotkanie z grupą młodych pracowników czekoladowego koncernu. Opowiadałem im o swoich podróżach do Ameryki Łacińskiej w poszukiwaniu ojczyzny czekolady. Oprócz własnych doświadczeń na plantacjach zreferowałem także poglądy historyków i znawców tematu. Przed spotkaniem sięgnąłem też do literatury. W książce wydanej przez „Wiedzę i Życie” znlazłem parę ciekawostek i zabawnych anegdot dotyczących tego smakołyku. Oto niektóre z nich:
„Indianie z Nowej Hiszpanii poświęcili drzewo kakaowca bogu Ouetzalcóatlowi, który obdarzał ludzi między innymi bogactwem oraz potencją seksualną, i już oni wierzyli, ze czekolada jest zdolna obudzić żądze. Według Bernala Diaza del Castillo, historyka konkwisty, aztecki imperator pijał czekoladę przed udaniem się do haremu z zamiarem zaszczycenia swoich licznych kobiet. Nie zapominajmy jednak, ze wówczas w skład napoju wchodziła również pewna porcja pieprzu meksykańskiego, substancji silnie pobudzającej.
Prawdziwa czy nie, ta szczególna cecha czekolady podbiła serca Europejczyków. W XVII wieku me obyło się bez dyskusji na ten temat, w szczególności w środowiskach kościelnych. W 1624 roku teolog Johannes Franciscus Rauch, występując przeciw nadmiernemu spożywaniu napoju – w klasztorach, posunął się wręcz do żądania ścisłego zakazu picia czekolady w miejscach świętych. Nie zajmując żadnego stanowiska w tym sporze, naukowcy ugruntowali tylko wiarę w pobudzające właściwości czekolady.
Również w wieku XVIII czekolada cieszyła się nie najlepszą opinią. Osławiony miłosnymi podbojami Casanovą przedkładał, jak mówiono, czekoladę nad szampana, a hrabina du Barry podobno poiła nią swoich kochanków. Taka opinia o czekoladzie jako specjale pobudzającym do rozpusty utrzymywała się również w wieku XIX, choć już nie przykładano do tego tak dużej wagi.
Chęć postrzegania w czekoladzie przyczyny zachęty do miłosnych
doznań można po części wytłumaczyć istnieniem substancji
„psychofarmakologiczme aktywnych”. Kakao zawiera nie tylko
teobrominę, alkaloid stymulujący układ nerwowy, ale tez
fenyloetylammę, substancję pobudzającą, która znajduje się
również w ludzkim mózgu, zwłaszcza u ludzi zakochanych.
Niezaprzeczalny jest również fakt, ze niektóre osoby podatne na
problemy natury emocjonalnej i cierpiące na depresję szukają
pocieszenia w czekoladzie. Smakosze pochłaniają czekoladę, aby zrekompensować sobie brak uczuć. Potwierdza to oczywiste działanie antystresowe czekolady i oddala nas jednocześnie od jej etykietki pokarmu Wenus, która przylgnęła do niej w dawnych wiekach.”
Wiosna to podobno pora rodzenia się wielkich uczuć. Radzę więc częściej niż zwykle sięgać po czekoladę. Na wszelki wypadek gorzką.
Komentarze
Dzień dobry. Wczoraj miałam deser czekoladowy (mrożona czekolada) bo dzień był prawie letni : ciepły i słoneczny. Czarka mrożonej czekolady z czapeczką śmietany doskonale wpływa na dobry nastrój i fatalnie na talię. To przyjemność z rzędu „pół minuty w gębie i 5 lat w biodrach) A , co mi tam
tu można się dowiedzieć jak co smakuje i czy warto kupić czekoladowy produkt i gdzie …
http://swiatslodyczy.blox.pl/html
Dzień dobry,
Jolinek już nas przywitała sugerując czekoladowy deser na Wielkanoc 🙂
Bardzo lubię czarną czekoladę. Tu poniżej smaczny przepis. Potrzebne są 4 jajka, 2 łyżki stołowe cukru, 125 g rozpuszczonej czekolady połączonej z 125 g masła, ewentualnie 50 g zmiksowanych migdałów, piec 6 -8 min. w temp. 180°C. Podać z angielskim kremem. Smacznego 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=wW8E9tg9tak
Jeszcze na chwilę wracam do wczorajszego dnia i dziękuję za serdeczności oraz słowno-muzyczne życzenia.
Przed nami trudne zadanie w spełnianiu tych życzeń. I czekolada bardzo się przyda.
Ja tylko na chwilę — z najserdeczniejszymi Gratulacjami i życzeniami dalszego wspólnego szczęścia dla PP Redaktorstwa!!!
😀 😀 😀
p.s. Żyję i mam się znakomicie… tylko ten czas… 😕 …lecz wkrótce powinnam nadgonić (go-go-go – króliczka 😉 😎 )
Serdeczności dla wszystkich Bywalców!!!
😀 😀 😀
Nowy jak żałuję, że się nie spotkaliśmy! A może jeszcze jesteś w Warszawie? Wyjeżdżam dopiero w sobotę o świcie. Odezwij się.
Dziękujemy za życzenia i radosny załącznik.
Do zobaczenia!
moze nie jak zwykle, ale dzis jestem zupelnie innego zdania. na wiosne siegac mozna smialo po cos, co jest jasne i piekne i brzmi przyjaznie.
w weekend nie wialo 🙁 i nie padalo 😆 zatem w ramach akcji poznaj swoj kraj siegnelismy po rheinsberg. male miasteczko lezace miedzy jeziorami meklemburskimi a ruppinska szwajcaria.
krajobrazowo dosc atrakcyjne miejsce, moze nie od razu by sie w nim zakochac, ale bardzo sympatyczne. polozone posrod lasow, jezior, bagien. dzis, kiedy wylaczona zostala pierwsza w ddr wybudowana (1966) elektrownia atomowa, mozna smialo powiedziec, ze rheinsberg i otoczenie to sielanka.
stoi w miescinie i wyglada przynajmniej z zewnatrz, mniej wiecej tak, jak na obrazku, czyli zgodnie z oczekiwaniem.
jasno zolty, wysoki zamek na wodzie. troche w renesansie, troche w baroku i pomiedzy tymi dwoma stylami znalazlo sie jeszcze miejsce na rokoko. pomimo ze prosty i zwyczajny, pozostaje bezpretensjonalny.
friedrich otrzymal go na zareczyny a knobelsdorff przebudowal i upiekszyl. za wejscie na teren wokol zamku, do parku oraz na promenade nad sadzawka siegac do kieszeni nie trzeba. w jednej z wiez friedrich zalozyl biblioteke.
do uciech dworskich nie mial specjalnego nabozenstwa. nie jest zadna tajemnica, ze nastepca tronu do plci zenskiej czul niewiele badz nic. jego poglady tez znacznie odbiegaly od ogolu.
z podrozy do prus wschodnich mial pisac do przyjaciela, ze na litwie wybierac mozna pomiedzy pieknymi panienkami podobnie jak w krolewskiej stadninie. natomiast pomiedzy corkami naszego kraju a klacza, jest tylko taka roznica jak miedzy bydlem a bydlem.
to tyle wiesci dworskich na dzien dzisiejszy.
Sielanka to tam będzie, jak wody gruntowe przestaną promieniować, a kobalt 60 w pozostałościach po reaktorze rozpadnie się do bezpiecznej granicy czyli za jakieś 30 lat 🙄
Wreszcie porządny deszcz.
Na wiosnę polecam smardze i spacery na świeżym powietrzu 😉
Sodoma i Gomora!!!
Zięć wstąpił do kuchni!
Szafki już wyniesione, stół kuchenny takoż.
Płytki zerwane.
Lodówka przestawiona.
Teraz SIĘ odkurza.
Wczorajszym Jubilatom – Gospodarskiemu Stadłu – niegasnącej fascynacji i ciekawości wzajemnej 😉
…oraz obopólnej satysfakcji 🙂
Barbarze na wczorajsze urodziny – barwnej i ciepłej kolejnej wiosny życia i zawsze trafionych prezentów 😉
Nowy zadzwonił szukając namiarów na Gospodarza. Dostał adres poczty e-maile, bo jak wizytówka potrzebna, to nie można jej wyłuskać. Kolega nasz poniósł stratę rodzinną i czeka go pogrzeb w Nałęczowie, czyli odwożą Mamę do gniazda. Pani to już była b.wiekowa, ale Matki wieku nie mają – pozostają Matkami na całe życie, więc strata jest wielka.Odwaliłam pewien etap roboty i dzisiaj robię sobie wolny dzień. Na obiad będą pyzy drożdżowe z pieczarkami w maśle duszonymi, a na deser świeże truskawki. Złamałam się i kupiłam. Kupiłam też kg małych ogóreczków i zaraz nastawiam na małosolne. Wiosna to jednak urokliwa pora roku.
Dzięki serdeczne Nemo. Skąd ci rysownicy tyle o nas wiedzieli?
Nowy – ściskamy Cię serdecznie.
Nowy 🙁
Nowy – serdecznie Ci współczuję.
Nowy 🙁
Nowy – serdecznie współczuję.
Nowy, smutno mi z Tobą. Odeszła Twoja Mama, ale byłeś przy Niej w najcięższych dniach i towarzyszysz w ostatniej drodze, to powinno Ci być pociechą w nieuniknionym…
Sciskam Cię mocno.
http://www.youtube.com/watch?v=NUX9XrWlehA
Nemo, dziękuję za miłe zyczenia. Piękny prezent podarował mi wnuczek – naręcze różnokolorowych tulipanów, oczu nie mogę oderwać od tej wiosny. A do rozmaitych kuchennych gadżetów dołączyły dwa śmieszne młynki do przypraw, same mielą i same oświetlają to co zmielą 🙂
Pozazdrościłem Gospodarzowi i weekend spędziliśmy na wsi. Głównie walczyliśmy z woda. Wymieniłem zawór kulowy, który w czasie mrozów podzielił się w poprzek na dwie części. Podejrzewam, że obudowa zaworu skórczyła się bardziej niż wkręcony w nią nypel. Woda spuszczona była dokładnie, a zawory pozostawione w stanie otwartym. Pojechałem 12 km do składu materiałów budowlanych, gdzie nabyłem zawór na inutę przed zamknięciem. Po powrocie, gdy puściłem wodę, usłyszałem radosny szum dochodzący z kuchni. Wężyk od ciepłej wody wprawdzie nie pękł, ale uległ wyrwaniu z nakrętki. Było zabawy co niemiara. Szczęśliwie dostałem używany u sąsiada i mogliśmy cieszyć się bieżącą wodą zimną i ciepłą tak przydatną przy myciu szyb.
Ostatecznie wrażenia głównie porządkowe, kulinarnych mało. Może tyle, że potwierdzam raz jeszcze walory smakowe piwa słowackiego Kelt.
Czekolada dla nas dobra na każdą porę roku. Wczoraj na długim spacerze też posililiśmy się tabliczką czekolady.
Jeszcze o naleśnikach. Jest coraz więcej nalesnikarni i w Polsce, w których naleśniki wytrawne przygotowują z mąki gryczanej. We Wrocławiu znam inną naleśnikarnię, choć też blisko rynku. Kiedyś były tam ceny bardzo przystepne. Wystrój był dość siermiężny, ale nalesniki super. Wytrawne można było zamówić z mąki pszennej lub gryczanej.
Stanisławie,
ten zawór to jakiś skórczybyk gruboskurny 🙄
Nemo, jesteś niepoprawna 😉
jakąś sNemo – nie ma smardza w mojej okolicy ani jednego. Przypomniała mi się historyjka, kiedy to smarkatą wtedy Córcię posłałaś do sklepu po 20 czy 30 dkg smardzów. Przyniosła żądaną ilość tyle, że suszonych, za co zapłaciła zaloną cenę.
Haneczko – Nemo czeka na tego odważnego, który jej przyłoży kułakiem. Ja się nie piszę. Lubię zołzę.
Jakby kto nie wiedział : mój wpis powyższy jest efektem kopiowania. Słowo „Jakąś” i literę „s” trzeba wstawić pod koniec tamtej wypowiedzi.
Doczytałam.
Bardzo Ci współczuję, Nowy.
Pyro,
mnie kułakiem? 😯 A za co?!
A z dzieckiem i smardzami to wszystko prawda, tylko nie ja posyłałam, a aptekarz. Nieprecyzyjny taki 😉
Witam przy poniedziałku.
U mnie zimne +3C, pochmurne, mokre i wietrzne, wiosna się gdzieś ukrywa.
Zajęcia mnie wzywają, mam uszyć i wszyć podszewkę, więc zabieram się do roboty. W międzyczasie wymyślę coś na obiad.
Nowy,
przyjmij serdeczne wyrazy współczucia. Dobrze, że udało Ci się przyjechać.
Nowy, przyjmij okruszek ode mnie
do oceanu ma sie to nijak, moze choc kropelke ukojenia Ci podesle:
http://www.youtube.com/watch?v=bdUyUrtGyhY
U nas padało od 3 rana do teraz – teraz błysnęło słoneczko i Radzio pewnie będzie chciał się bawić. Ja wyszłam z nim o pół do pierwszej, bo dłużej już nie mógł wytrzymać, wróciliśmy mokrzy. Godzinę temu Młodsza z nim wyszła i też padało. Młoda jest zdegustowana, bo rano mimo deszczu było ciepło, a teraz ciągnie chłodem. Ona mówi, że to przechodzi ciepły front i powinno być ciepło – czuje się oszukana. Jutro jej znowu nie będzie cały dzień, bo po zajęciach do 16.20 o 18.00 jest zebranie dla rodziców klas maturalnych – wiadomo: kwiecień to miesiąc dobigowy dla maturzystów i rodzice wpadają w panikę. Młodzieży nie rusza nic.
u nas na odwrót, pół dnia pięknej, słoneczej pogody, a teraz ołowiane chmury i deszcz, szkoda. Trzeba się rozejrzeć za czekoladą na pocieszenie 🙂
Basiu proszę bardzo …
http://ilonkowo.blox.pl/2011/04/Biala-czekolada-na-goraco.html
Nowy-sle Ci cala sakiewke cieplych slow !
Wybacz,ze bez polskich znakow,ale usiadlam do komputera Osobistego.
Na blogu,jak w zyciu,wydarzenia radosne przeplataja sie ze smutnymi.
Mam,jak widze,zaleglosci w toastach -za zdrowie Barbary i za pomyslnosc Gospodarzostwa 🙂 Zyczenia spoznione,ale bardzo serdeczne !
Sezon letni otwarty,za nami pierwsza noc nad Bugiem.I dwa dni spedzone
z miotla i scierka.Na kolejny weekend niezbedna dostawa nowych scierek
i …..dobrego wina dla kurazu 😉
Pyro-postanowilam nie wpadac w zadna maturalna panike.
Toz przeciez nie ja zdaje te egzaminy.
Nowy, serdecznie Cię ściskam. Ja już od paru lat wiem, co to znaczy. Trzymaj się, jesteśmy z Tobą.
Feliz cumplea?os Barbaro!!
http://www.youtube.com/watch?v=Vx4aO4-nr0c
Jolinku, kusicielko! Co chwilkę podsyłasz jakieś smakowite linki, już nie nadążam. Dobrze, że takie „czytane” łakocie nie mają tych wrednych kalorii 🙂
Danuśko, dzięki 🙂 Po urodzinowym torcie i ja zabrałam sie za gimnastykę, prozaicznie – myjąc okno. Oczywiście natychmiast deszcz się rozpadał!
yyc – wzruszyłam się 🙂 muchas gracias!
Barbaro, no to na te chmurzyska…
http://www.youtube.com/watch?v=ztoSUhbNntQ
Czekam na paczke z Polski, czyli 3 baczki dla mojego wnusia na pierwsze urodziny. Ta zabawka jest tutaj malo znana wiec zamowilam paczuszke ktora powinnam dostac w 3 dni. Mija juz 3 tydzien i dowiaduje sie, ze wyladowala w Montrealu 27 marca i dzielnie ja sprawdzaja jakies tam sluzby. No, baczki to wielka kontrabanda!
Buziaki,
A wiadomo czy w tych baczkach nie ma jakies bombki swiatecznej? 🙂
http://www.youtube.com/watch?v=0Ucy4I_pTAI
witaj Barbaro 😆
jestes tu, tak mniemam, jedyna kompetentna udzielenia mi odpowiedzi.
jak sie robi marynowane ra_barbary? 😆
raz i jakaz to szkoda ze jedyny dotychczas smakowalem tej znakomitej przystawki. bylo ta lata temu i jedynie wspanialy smak cudownej przystawki pozostal mi na podniebieniu.
Nowy ściskam i ja. Dobrze, że jeszcze zdążyłeś. Przykro mi.
Wróciliśmy godzinę temu z Polski, wybierając się tam wczoraj w identycznej sprawie.
My możemy się na razie pocieszyć tym, że naszą obecnością dodaliśmy ducha naszej cioci i opuscilismy ja w lepszej formie niz byla przedtem.
Doczytam resztę.
Tadziu! Smutno. Jestem z Tobą.
Wiecie co jadłam na kolację? Chleb z masłem z talarkami truskawek lekko posypanych cukrem (te truskawki są kwaśnie) Bardzo lubię wiosną takie owocowe kanapki : najpierw z truskawkami, a potem z papierówkami – na odmianę papierówki nie mogą być przejrzałe. Jeżeli do tego dodać kanapki z razowca (suto pomaślone) z drobno siekaną zieleniną, albo młodziutkimi ogóreczkami, to mogę na jakiś czas zrezygnować z wędlin i byle jakich serów. Młoda dostarczyła dzisiaj kolejną paletkę wiejskich jajek – pożyjemy. Na jutro rozmraża się mały udziec indyczy; nie wiem jeszcze jak go przyrządzę. Obydwie specjalnie za indykiem nie przepadamy.
Gramy…
http://www.youtube.com/watch?v=ijNMNRZgiHo&feature=related
Ja przepadam za indykiem – szczególnie piersiątka. Jerzor woli uda.
Przyrzadzam na ostro i czosnkowo – piekę w worku foliowym, żeby nie latać co chwila i polewać.
Nieczęsto robię, ale lubię.
Bylam juz nawet na poczcie, baczki na moja wies nie doszly….widac montrealska grupa antyterrorystyczna szuka czegos tam, a moze tylko gleboko mysli jak to to dziala?????
Buziaki,
Pyro, to dlaczego go kupiłaś? Indyka nielubianego?
Lubię indyka na różnie, no z pewnością nie tak ostro, jak Alicja 🙂
Leno, obawiam się, że dostaniesz bączki w kawałkach. W życiu nie widzieli, rozbiorą na atomy 😯
Marek i Wacek (wspomnienia Marka):
„Obaj byliśmy uczniami prof. Zbigniewa Drzewieckiego, studiowaliśmy u niego na jednym roku. To była polska szkoła pianistyczna, niemal w każdym konkursie chopinowskim uczniowie Drzewieckiego zdobywali nagrody: Jan Ekier, Halina Czerny-Stefańska, Adam Harasiewicz. Ja od początku wiedziałem, że nie zostanę wirtuozem muzyki klasycznej. I byłem z tym pogodzony. Wacek co jakiś czas miał nawroty żalu. Słuchał nagrań Rubinsteina i mówił: „Porządnej kariery nie zrobiłem”. No jasne! Jak on miał „porządną karierę” zrobić, skoro nie lubił ćwiczyć? Lubił się bawić i pić. Za bardzo kochał życie. Obaj kochaliśmy. Dziewczyny, alkohol, zabawa zamiast ośmiu godzin nad klawiaturą.
Czyj to był pomysł, żeby grać na dwa fortepiany?
– To z nudów. Między zajęciami w konserwatorium siadaliśmy przy dwóch instrumentach, jeden zaczynał grać mazurka Chopina w rytmie swinga, a drugi wplatał w to dla zabawy „Oczy czornyje”. Goniono nas. Bo to „niszczy zamiłowanie do muzyki klasycznej” oraz „niszczy instrumenty”. Ale Drzewiecki to tolerował. Sam przed wojną grywał Gershwina. Namówił panią dziekan, żeby nam pozwoliła na te ekscesy.
I co graliście?
– „Prząśniczkę” Moniuszki, dwufortepianowe opracowanie jakiejś włoskiej piosenki, która wygrała Eurowizję. Kawałek z „Cyrulika sewilskiego”. Do tego „Oczy czornyje”, które długo były naszym hitem, „Gdy mi ciebie zabraknie”. No i „Pust’ wsiegda budiet sołnce” (śmiech).
Kicz.
– Zgoda. Czerpaliśmy inspiracje z tego, co wówczas było tutaj dostępne. A dostępne były głównie rzeczy kiczowate. I zaściankowe. Przecież do Polski nie docierało prawie nic z Zachodu. Irena Santor, Halina Kunicka i kabaret Pinezka – taka była cała rozrywka. Nie mogliśmy bawić się na fortepianach innymi kawałkami, bo ich po prostu nie znaliśmy.
W 1966 roku robicie karierę. Po paru miesiącach gracie z Marleną Dietrich. Jak to się udało?
– Ojciec Wacka – Stefan Kisielewski – miał w domu dwa fortepiany, na których czasem graliśmy. Kiedyś nas usłyszał. „Musicie z tym wyjść do ludzi, polecę was komuś”. Zadzwonił do swojego kolegi, szefa redakcji muzycznej w telewizji. „Zrób z nimi program”. Wtedy wystarczyło pokazać się w telewizji choćby raz. I człowiek stawał się znany. W radiu – też dzięki protekcji Kisiela – zaproponowano nam 10-minutowe okienko co tydzień. Graliśmy po trzy utwory. Błyskawiczna popularność. Po kilku tygodniach zwróciła się do nas filharmonia w Bydgoszczy, żebyśmy dali pierwszy koncert. Postawili tylko dziwny warunek: ma nas zapowiadać Irena Dziedzic. Zgodziła się. Pamiętam plakaty z wielkimi literami IRENA DZIEDZIC ZAPRASZA, a pod spodem małą, ledwie widoczną czcionką: koncert Tomaszewskiego i Kisielewskiego. Sala była nabita, bo ludzie przyszli na Dziedzic. Siedziała w eleganckim antycznym fotelu, słuchała z zadumą, a między utworami zakładała słynne z telewizji okulary na łańcuszku i zapowiadała. Ale szybko okazało się, że to my jesteśmy główną atrakcją. Ludzie łatwo się w nas zakochiwali.
Właściwie dlaczego?
– Bo graliśmy w nietypowy sposób znane kawałki. Rossini, Moniuszko, Chopin. To są rzeczy, które ludzie mają wdrukowane w głowach. Do tego przeróbki aktualnych przebojów.
Zasada inżyniera Mamonia.
– Tak. Ludzie lubią rzeczy, które już raz słyszeli. Do tego zagrane przez dwa fortepiany, co jest – mówiąc wprost – widowiskowe. Przeplataliśmy klasykę z przebojem. Zmienialiśmy rytm, tonację. To była zabawa. Nikt tak wtedy nie grał. Byliśmy wyjątkowi. Dzisiaj – kiedy zasadą jest mieszanie wszystkich stylów i brak w tym jakichkolwiek zasad – brzmi to poczciwie. Ale wtedy naprawdę nie mieliśmy konkurencji. Do Polski przyjechała Marlena Dietrich. Był zwyczaj, że przed gwiazdą występuje ktoś inny z krótkim koncertem. W Pagarcie wpadli na pomysł, że „dwa fortepiany” będą pasować. No i graliśmy przed Marleną Dietrich! Najpierw nas zignorowała, ale potem – kiedy usłyszała, że ludzie biją brawo i każą nam bisować – przyszła posłuchać. Podobało się. Potem Pagart wysłał nas do Paryża na międzynarodową olimpiadę music-hallów. Polska miała całą reprezentację: śpiewała Krystyna Konarska, Sitkiewicz z zawiązanymi oczami skakał z sufitu na trapez, potem „dwa fortepiany” grały polskie przeboje, potem byli jacyś żonglerzy, wreszcie modelki w strojach narciarskich…
Cyrk.
– Owszem. Ale pytał pan, jak się robi karierę. No więc tak się robi. „Walentyna twist”, „Gdy mi ciebie zabraknie”… Zachodzę w głowę, jak nam się mogło to podobać! A podobało się, graliśmy to z radością. Po prostu obaj z Wackiem byliśmy zawieszeni w polskiej rzeczywistości muzycznej. Nie znaliśmy innej rozrywki. Pamiętam ten szok, kiedy wyjechaliśmy na Zachód. Świat dźwięków zachwycał! Włączało się radio i człowiek słyszał coś nowego, zaskakującego. Nasiąkaliśmy tym jak gąbki. Igor Strawiński miał powiedzenie: „Dobry muzyk nie inspiruje się, dobry muzyk kradnie”. Tam można było kraść pełnymi garściami.
Kiedy wyjechaliście?
– W 1968 roku. Jechaliśmy razem z tancerką i choreografką Krystyną Mazurówną, która była dziewczyną Wacka. Osiągnęła tu wszystko i też powtarzała: „Ja się duszę”. Wyjechaliśmy na paszporty pagartowskie, czyli jako artyści. Sądziliśmy, że Zachód czeka z otwartymi ramionami.
Czekał?
– A skąd. Trzy lata w Paryżu – bieda, życie o bagietce, kawałku sera i winie.
Mazurówna wspomina to tak: „Ja szykowałam górę kanapek, a oni czekali na propozycje. Byliśmy w permanentnym zawieszeniu. Ja dostałam pierwszą ofertę występu dopiero po dziewięciu miesiącach, oni mieli ofertę grania w luksusowej restauracji, ale uznali, że do kotleta grać nie będą”.
– Aż tak twardzi nie byliśmy. Braliśmy chałtury.
Najgorsza?
– Przygrywanie do uroczystej kolacji: piosenka, żongler i dwa fortepiany. Pieniądze się kończyły. Pagart ciągle groził, że zabierze nam paszporty. „Jak zabierzecie, to nie zarobimy dla was ani dolara” – mówiłem. I ten argument działał całe lata. Wacek czuł się źle, nie chciał ćwiczyć. Pomagał nam Jerzy Giedroyc. Mieszkaliśmy przez pewien czas w Maisons-Laffitte, w tzw. domu ogrodnika. Zofia Hertzowa wciąż pilnowała, żebyśmy się nie upijali.
Bo Kisiel z Polski słał jej rozpaczliwe listy: że Wacek na pewno źle się prowadzi i w Paryżu się marnuje.
– Tak. Kisiel uważał, że to wszystko jest bez sensu.
W końcu wysłał do was żonę w celach kontrolnych. Lidia Kisielewska napisała raport: „Wacek choruje na nerki, pije, siedzi w długach, pracuje mało. Żyje od chałtury do chałtury”.
– No tak. Tyle że to był styl życia Wacka, odkąd skończył 16 lat! Nic nowego! Zmienił się tylko adres.
Wacek w końcu uległ, wrócił do Polski. Ja zostałem. Mimo biedy czułem się w Paryżu świetnie. Poznałem Agatę, swoją przyszłą żonę. Byłem rozczarowany, że Wacek wraca. Uważałem, że to koniec Marka i Wacka. Jak ćwiczyć na odległość? Ale paradoksalnie dopiero po tym rozstaniu zaczęliśmy robić międzynarodową karierę.
W Niemczech w latach 70. – szał. Sprzedajecie milion płyt. Publiczność na koncertach szaleje. „Die Welt”: „Entuzjazm w wyprzedanej Musikhalle w Hamburgu. Marek i Wacek przekształcają klasyczne tematy muzyczne w swingująca rozrywkę, w dowcipne i pełne wdzięku cacka”. Dlaczego Niemcy?
– Bo są muzykalni. A właściwie – dobrze wykształceni muzycznie. Znają masę klasycznych kawałków. Więc nasze zabawy były dla nich czytelne. No i każda zabita dechami dziura ma swoją scenę koncertową. Tysiące miejsc do grania! To był wtedy największy rynek muzyczny na świecie. Poza tym do Niemiec obaj mieliśmy w miarę blisko. Wacek – z Warszawy. Ja – z Paryża. Kiedy staliśmy się sławni, traktowano nas tam naprawdę wyjątkowo. Zajmowaliśmy się rozrywką, a mimo to pozwolono nam grać w salach klasycznych, np. w filharmonii w Berlinie, gdzie dyrektorem był Karajan. To było wyróżnienie! Połomski i Niemen pytali nas w Polsce: „Jak to możliwe, że akurat wam się udało”. Ręce mi opadały. „Trzeba było jechać w ciemno na Zachód jak my. I trzy lata głodować”. Każdy mógł. Tylko nie chciał, bo się bał.
1979 – wielkie tournée w Niemczech. „To będzie rok Marka i Wacka” – piszą gazety. I rzeczywiście. Tina Turner musi odwołać część koncertów, bo nie ma chętnych. Na Marka i Wacka biletów brak.
– Graliśmy nawet 150 koncertów w roku. Podpisaliśmy pięcioletni kontrakt z największą niemiecką wytwórnią płytową DGG. Na siedem płyt! Graliśmy na specjalne zaproszenie kanclerza Schmidta. Bajka. Tyle że w końcu popadliśmy w rutynę. Przestaliśmy się rozwijać.
Dlaczego?
– Odległość Paryż – Warszawa nie sprzyjała codziennej pracy. Gdyby Wacek został na Zachodzie, wszystko wyglądałoby inaczej. Często się kłóciliśmy.
O co?
– Warszawa go zjadła. Był tu gwiazdą w czerwonym porsche. I nie chciał więcej. Chodził w nimbie artysty, który odniósł sukces na Zachodzie. Wszędzie go zapraszano. Dyskusje. Poker. Picie. Gdzie tu czas na pracę? Gdzie miejsce na rozwój między jednym a drugim rautem? Więc niewiele zmienialiśmy w Marku i Wacku. Cały czas graliśmy podobnie.
A po co zmieniać, skoro działa?
– No właśnie, typowe polskie myślenie. Błędne. Owszem, teraz działa, ale za chwilę – przestanie. Rozwój! To konieczne, żeby w show-biznesie pływać wciąż na powierzchni. Wacek niby tęsknił za muzyką klasyczną. Za wysokim poziomem. Ale w naszym duecie to właśnie on stawiał na komercję! „Utwór ma się podobać publiczności i koniec”. „Bzdura – mówiłem – nie powinniśmy grać tego, co się podoba publiczności, tylko co MOGŁOBY się podobać”. Niestety, w Polsce w jego poglądach wciąż utwierdzał go Lucjan Kydryński, który był naszym konferansjerem. „Muzyka musi być lekka, łatwa i przyjemna” – mówił.
Ile zarabialiście? Bo tu krążyły legendy.
– Największą stawką za koncert, jaką nam zaoferowano, było 28 tysięcy marek. Bardzo dużo. Normalnie nie zarabialiśmy tak wiele. Mnie wystarczyło na zbudowanie w ciągu dziesięciu lat domu pod Paryżem. To wszystko. Nigdy nie udało mi się odłożyć pieniędzy. Wacek za to zarabiał krocie.
Jak to? Jak się dzieliliście?
– Po połowie. Tyle że w Peerelu za 100 marek mógł żyć przez cały miesiąc jak król. A resztę przegrywać w karty lub kupić sobie najnowszy model mercedesa i wjeżdżać nim triumfalnie do Warszawy. Ja żyłem na Zachodzie i 100 marek to było nic. Bo dużo szło na życie. Zwyczajne życie, wcale nie luksusowe. Jeździłem golfem. „Co ty masz za samochód?” – pyta Wacek. Wkurzył mnie. „Lekarz mi takie auto przepisał. Mercedesy podobno szkodzą na głowę”. Nigdy nie byłem bogaty. On – odwrotnie. Był tu milionerem.
No i rozsądna strategia. Tam zarabiać, tu wydawać.
– Pozornie rozsądna. Takie życie rozleniwia. Polska rozleniwiała. Zachód mobilizował. Bo w kapitalizmie ciągle trzeba było stawać na głowie, żeby nie utonąć. Współpraca szła nam coraz gorzej.
Kisiel się martwił: „Rozpity, nie wie, co ze sobą zrobić, nic nie robi, gra w karty, okropne to jego życie i wcale nie wiem, jak mu pomóc”. Hazard to był problem?
– Nałóg, który go potwornie wyczerpywał. To było złe. Kisiel kilka razy mnie prosił, żebym na Wacka wpłynął. Ale czy to była moja rola? „Jest dorosły” – mówiłem. Okazji do gry miał wiele. Nie tylko w Warszawie w pokera. Koncertowaliśmy w kasynie w Baden-Baden. Ściągnął nas tam pewien Niemiec, który przesiedział wojnę na Wawelu z Hansem Frankiem jako urzędnik od spraw kulturalnych. Tak przynajmniej twierdził, że od spraw kulturalnych. I dodawał, że ma z tamtych czasów sentyment do Polaków (śmiech). To była świetna chałtura. No i ruletka na miejscu.
Jak Wacek obstawiał?
– Zawsze: 0, 3 i 26. Wygrał kiedyś ogromną sumę. Dał mi pieniądze, żebym je przed nim schował. Na mieście na jakiejś wystawie wypatrzył od razu piękne porsche. Zadzwonił do narzeczonej: „Jaki chcesz kolor auta?”. Myślała, że to wygłup. Kazała wezwać mnie do telefonu. Potwierdziłem. Niestety, następnego dnia była niedziela. Salon samochodowy – zamknięty. Za to kasyno – otwarte. Zażądał ode mnie tych pieniędzy. Dałem. „Jesteś dorosły”. I wszystko przegrał. Trudna to była przyjaźń. Właściwie byliśmy już daleko od siebie. Pracowaliśmy razem, bo były z tego pieniądze.
Lata 80. Toniecie?
– Nie, jeszcze się wszystko kręciło. Odbyliśmy ogromne tournée po Niemczech. Ale momentami zaczynało już to wyglądać dziwacznie. Nasz agent miał przerost ambicji i wymyślił, że będziemy grać z orkiestrą. A najlepiej – żeby były w niej same śliczne dziewczyny. Dyrygentem został Zbigniew Wodecki. Miałem dość. Pojawiła się nowa szansa – podbić rynek japoński. Zaproszono nas tam na koncerty. Mówię do Wacka: „Rezygnujemy z sekcji rytmicznej i orkiestry. Wracamy do czystej pianistyki. Tylko dwa fortepiany”. To był dobry pomysł. Japończycy kochają fortepian. Czysty fortepian, bez dodatków. Wacek początkowo nie chciał. Mówił: „To będzie łaź”.
Co?
– Łaź. Tak się mówiło. Czyli że nie chwyci. Ale tour-née po Japonii w 1986 roku wyglądało bardzo obiecująco. W końcu się zgodził. I nawet miałem wrażenie, że nabrał ochoty na zmiany i nowy początek.
Jak zginął?
– Bez sensu. Idiotyczny wypadek. Po rozwodzie zamieszkał w hotelu Victoria. Stać go było, jak zawsze. I w tej cholernej Victorii poznawał dziwne typki. Jeden z nich zaprosił go do swojej daczy koło Wyszkowa. Na popijawę. Wacek za kółkiem był ostrożny. Cyganka mu kiedyś wywróżyła, że zginie w wypadku. Często o tym opowiadał. Mówiłem wtedy: „Lepiej zginąć w wypadku, niż męczyć się jako starzec”. Takie żarty. W każdym razie do Wyszkowa zabrał znajomego taksówkarza, który w drodze powrotnej miał prowadzić jego mercedesa. Rozsądne. Niestety, gospodarz koniecznie chciał się pochwalić swoim nowym saabem. Nalegał. Wsiedli. No i ten facet po pijaku zaczął się popisywać osiągami auta. 120 km na godzinę. Dachowali. Wacek nie był przypięty pasami. Zginął, innym nic się nie stało.
Co dalej?
– Uciekłem w pracę, żeby nie zwariować. I zacząłem szukać kogoś, kto mógłby zastąpić Wacka. Było z tym fatalnie. „Nie będę dzielił kariery na dwa” – powiedział mi jeden z polskich pianistów. We Francji – też ciężko. Jak ktoś grał klasykę, to nie grał swingu. Jak grał swing i jazz, to nie miał techniki do klasyki. W końcu znalazłem bardzo zdolnego człowieka. Zaczęliśmy występować razem. Ale wszędzie porównywano go do Wacka. Ludzie po koncertach mówili: „To już jednak nie to”. Nie wytrzymywał emocjonalnie. Byłem tym wszystkim okropnie zmęczony, zacząłem odpuszczać. Rzuciłem granie na lata.
Co pan robił?
– Utrzymywałem się z dawania lekcji. Miałem w pewnym momencie aż 40 uczniów. Lubiłem to. Współpracowałem z grupami baletowymi. I też to lubiłem. Bo grałem sam. Zrozumiałem, że lubię samotność przy klawiaturze. I w końcu wróciłem do zawodu. Daję kilkanaście koncertów rocznie. Teraz wydaję płytę w Polsce.
Co to za płyta?
– „Święto wiosny” Igora Strawińskiego. Ewenement. Wersja na jeden fortepian. Ale brzmi on w kolorze orkiestrowym. Nie da się tego opowiedzieć, trzeba posłuchać. Wszystko jest czyste. Pierwsza w mojej karierze płyta całkowicie klasyczna.
Bez puszczania kółek z dymu? Żonglerów?
– Bez.
Bez siadania na klawiaturze?
– Te wszystkie dodatki pozamuzyczne w Marku i Wacku pojawiały się samoistnie. Graliśmy kilkadziesiąt koncertów, więc z nudów dodawaliśmy tego typu ozdobniki. Wacek był w tym mistrzem. Był uroczy. Wychodził w masce z „Gwiezdnych wojen”, puszczał kółka z dymu. Ale to były inne czasy. Dziś mam prawie 70 lat. Głupio by to wyglądało. Powiedziałem sobie: „Jesteś teraz przy klawiaturze sam, nie musisz iść na żadne kompromisy”.
To pan jest wreszcie człowiekiem wolnym.
– Tak. Dojrzałem do tego po sześćdziesiątce.
Późno.
– Wcale nie. Rubinstein mówił: „Muzykę zacząłem rozumieć po pięćdziesiątce”. Mam nową energię do pracy i masę pomysłów.
Chce się?
– Jasne, że tak. Bez tego nie ma życia.
A jak odganiać starość?
– Starać się być twórczym. W każdej pracy. Nawet grając nudne czy monotonne rzeczy, starałem się robić to z pomysłem. Człowiek wtedy nie odbębnia, tylko żyje.
Tęskni pan za Wackiem?
– Myślę o nim. W lipcu minie 25 lat od jego śmierci. Dokładnie tyle samo razem graliśmy. Mam przed oczami taki obraz: wychodzimy z wykładów w konserwatorium i przez dwie godziny stoimy na rogu Nowego Światu i Świętokrzyskiej. Gadamy. O dziewczynach i muzyce. Nie mamy pieniędzy, żeby gdzieś wejść na kawę. Więc stoimy godzinami na ulicy. Fantastyczna przyjaźń.
Nie brakuje drugiego fortepianu?
– Nie. Ale zauważyłem, że przy fortepianie cały czas prowadzę dialog. Tak jak z Wackiem. Tyle że teraz rozmawia moja prawa ręka z lewą.
http://www.youtube.com/watch?v=gbWNQvhQe8E
Smutna ta spowiedź Tomaszewskiego. To znaczy mnie zrobiło się smutno.. Inie będę tłumaczyła dlaczego. A już Ojciec Chrzestny mówił, że kariera artysty jest równie niebezpieczna, jak praca „Zołnierza w Rodzinie”.
Nowy, doczytałam, bardzo mi przykro.
Za przesłane ciepłe słowa – bardzo dziękuję. Mają szczególne dzisiaj znaczenie.
Nowy,
uściski serdeczne jeszcze raz.
Ode mnie też.
Dobranoc.
Pyro,
artysta ma to wpisane w życiorys. Nie może się wszystkim podobać, wrażliwy jest, jak rzadko kto…i tak dalej. Ja o młodym Kisielewskim patrzę przez pryzmat Starego, z „Dzienników”, ale tez niekoniecznie. bo muzyke Marka i Wacka lubiłam zawsze.
Ty zawsze przestrzegasz, żeby nie zaglądać pod podszewkę…ale to zaglądanie zawsze dodaje ludzkiego wymiaru uwielbianej postaci sceny itd.
Im wiecej wiesz, tym więcej *czujesz* człowieka. Tak mi się zdaje.
http://www.youtube.com/watch?v=FQ2puOrMTa0
Tak jak po przeczytaniu biografii Kapuscinskiego na przyklad?
Nowy,
Serdeczności.
dzień dobry .. na wiosnę popadało i zieleni się w słoneczku ..