Wcale nie tęsknię do czasów mojej młodości

Niemal wszyscy wokół wzdychają do czasów gdy byli młodzi. A ja nie. Teraz czuję się zupełnie dobrze. Wprawdzie w barku mnie strzyka (nie idzie o szafkę z trunkami lecz o staw, z którego wyrasta ramię) a i nogi czasem się zaplączą lecz widzę w dzisiejszym życiu wiele radości, których przed 40 a tym bardziej 50 laty nie było. Rówieśnice były poubierane w sukienki bądź fartuszki pozapinane aż pod samą szyję. A panienki w nieco starszym wieku na szczeniaka nawet nie chciały spojrzeć.

Jeszcze gorzej wyglądało przy stole. Na śniadanie płatki owsiane (czasem zabarwione na brązowo dzięki kakao) lub kasza manna na mleku. Na obiad barszcz, kapuśniak lub krupnik a dni w świąteczne pomidorowa albo rosół. Do tego leniwe, ruskie pierogi, placki kartoflane a od czasu do czasu kiełbasa na gorąco. Przy bardzo uroczystych okazjach pieczeń z koźlęcia, z którym przez kilka tygodni trzymania go w ogródku zdążyłem się już zaprzyjaźnić.

Do restauracji nie chodziłem, bo byłem za mały. Ale i dorośli bywali tam rzadko, ponieważ z różnych względów woleli spotkania towarzyskie odbywać w domu.

W czasach młodzieńczych lokalami, które poznawałem były głównie bary mleczne albo studenckie kluby, np. warszawska Stodoła, gdzie miałem stały wstęp od czasu gdy pokazałem, że adres Trębacka 7 to była kamienica moich dziadków. A tam przez parę lat ów przybytek studenckiej rozrywki (lub rozpusty jak kto woli)  egzystował. Ale i wtedy nie przeżywałem rozkoszy smakosza, ograniczając się głównie do piwa, bo na tyle było mnie stać. A i bufety klubowe nie obfitowały w przysmaki.

Zupełnie więc nie rozumiem skąd się bierze tęsknota za kuchnią czasów PRL i – co za tym idzie – frekwencyjne rekordy powołujące się na tamte tradycje. Wielu twierdzi, że to właśnie tak się przejawia tęsknota za czasami młodości. Cholera! Chyba jestem pozbawiony wyższych uczuć. Nie tęsknie!
Tymczasem w wielu różnych miastach np. w Kędzierzynie-Koźlu, Gliwicach czy Wrocławiu można zjeść schaboszczaka z kapustą w restauracjach ozdobionych szyldem „PRL”. A w katowickiej „Panoramie”, niedawno tu opisanej, podają dania zatytułowane jak wystąpienia sekretarzy Podstawowych Organizacji Partyjnych. Publika łyka je z ochotą. Mimo, że w minionych czasach takich frykasów nie miewali nawet sekretarze powiatowi czy nawet jeszcze wyżsi dostojnicy. Dziś czasem jem te „partyjne” frykasy i choć często mi smakują, to wolałbym, że polędwica nazywała się po prostu polędwicą a nie udawała referatu lub czego innego.