Ucieczka na Majorkę

Znam nieźle tę wyspę, tym chętniej więc sięgnąłem po książkę, w której autor – Szkot, Peter Kerr – opisuje ucieczkę z krainy śniegu, mrozu lub dla odmiany deszczu do słonecznego raju położonego na Morzu Śródziemnym. Ów wymarzony raj wprawdzie powitał przybyszów śniegiem, który pokrył drzewa pomarańczowe ale wkrótce okazało się, że to złośliwy żart przyrody. I to chwilowy. Zanim bowiem zdążyli na serio się przerazić, że uciekli z deszczu pod rynnę, po śniegu nie zostało śladu. I tylko drogi z ich farmy do pobliskiego miasteczka stały się rozmiękłe i błotniste. Uspokoili się nieco i zaczęli rozglądać się po domu, sąsiedztwie i okolicy. Wiedzieli zresztą, że drogi odwrotu nie ma. Swoją szkocką farmę sprzedali. Dorastającym synom obiecali też, że powierzają ich w ręce dziadków tylko na parę tygodni, by potem zabrać do nowej siedziby. Musieli więc zabrać się do pracy w pomarańczowym sadzie. No i do nauki hiszpańskiego a właściwie jego majorkańskiej odmiany. I jedno zadanie i drugie wcale nie było takie łatwe. Ale za to jako tworzywo literackie przeszkody w realizacji obu celów były wprost wymarzone.
Peter Kerr zaś był nie tylko szkockim hodowcą bydła. Łączył on pracę rolnika z zawodem pisarza i… jazzmana. Podobno we wszystkich wcieleniach ów major kański Szkot był równie dobry. Nie jadłem befsztyków z farmy Kerra, ani nie piłem świeżego soku z jego pomarańczy. Swoją ocenę jego talentu ograniczam więc siłą rzeczy do literackich osiągnięć. A te są nienajgorsze.

Kerr napisał cały cykl opowieści z Majorki, z których pierwsza jest  książka „Pomarańcze w śniegu”. Czyta się ją doskonale, zwłaszcza jeśli zna się okolice, których autor się obraca i opisuje z wielką swadą, wspaniałym (chciałoby się rzec angielskim, gdyby dla Szkota nie było to obraźliwe) humorem i dużą dozą autoironii. I choć dziełko Kerra nie jest w żadnym wypadku przewodnikiem wakacyjnym po wyspie, to można jednak – zapewne wbrew autorowi – wykorzystać je także podczas pobytu na Majorce. Zwłaszcza w dziedzinie doboru tutejszych dań i win. A także w sposobie unikania gaf, które przybysze z kontynentu popełniają nagminnie.

Swoich wpadek w dziedzinie obyczajów lub kontaktów z tubylcami nie pamiętam. Ale arroz brut czyli brudny ryż (z malutkimi ślimaczkami i warzywami) i gazapo (młody królik z rożna) były bez wątpienia równie pyszne jak te, opisane w książce. Do dziś bowiem i to mimo upływu czasu, pamiętam doskonale.
Pod koniec lektury, która wprawiła mnie w doskonały humor i pozwoliła zapomnieć o awanturach toczących się w otaczającym nie świecie (i rzeczywistym, i tym wirtualnym), nasunęła mi się myśl chyba nieelegancka: czy Peter Kerr zanim siadł do pisania swego bestsellera czytał dziełko Anglika osiadłego w Prowansji czyli Petera Mayla. „Pomarańcze w śniegu” bowiem bardzo i w stylu, i w typie humoru, i w piętrzeniu niespodziewanych zakrętów akcji bardzo przypominają „Rok w Prowansji”. Ale pewnie się czepiam. Grunt, że to dobra lektura.