Wiejskie i miejskie maniery

Codziennie od wigilii, choć godzinkę, spędzam nad książkami, którymi mnie obdarował św. Mikołaj. Każda jest ciekawa na swój sposób. Najpierw podczytywałem pamiętnik carycy Katarzyny II ale mnie rozeźliła jej perfidia i intryganctwo. Zabrałem się więc do autobiografii najsłynniejszej autorki kryminałów czyli Agaty Christi. Miło było zatopić się w atmosferze początku XX wieku na angielskiej prowincji. Potem wróciłem do Rosji podczytując biografię Puszkina, mocno inkrustowaną jego wierszami, by wreszcie zająć się niebywale ciekawymi i wspaniale napisanymi wspomnieniami Antoniego Kroha. Są one napisane potoczyście, skrzą się od anegdot i dowcipów. A równocześnie opisują czasy mego dzieciństwa, młodości i okres wchodzenia w dorosłość. To wielka frajda patrzeć na znane (bo niemal jak własne) środowisko oczyma mądrego rówieśnika.

Przy okazji szukam we wszystkich książkach scen nadających się do zacytowania w blogu. Opisów uczt czy zwykłych posiłków ani na lekarstwo. Dzisiaj jednak znalazłem fragment, który natychmiast postanowiłem wam przedstawić. Mimo, że nie dotyczy on ani stołu, ani kuchni. Czasem jednak rozprawiamy tu o dobrym wychowaniu czyli tzw. manierach. Na ogół biadamy nad ich upadkiem czy wręcz zanikiem. Oto co na ten temat przeczytałem w „Starorzeczach” Antoniego Kroha:

„Każda sfera ma swój bon ton, kod środowiskowy. Albo go przyswoiłeś i jesteś nasz, albo nie. Na początku lat siedemdziesiątych we wsi pod Jasłem rozmawiałem ze starym chłopem o przemijaniu tradycyjnej kultury ludowej. Ubolewaliśmy zgodnie na dwa głosy, ale dopiero po pewnym czasie okazało się, że każdy z nas żałuje czegoś innego. Ja przyśpiewek, strojów, obrzędów, on etykiety, poczucia hierarchii, form towarzyskich. Nie miałem o tych sprawach najmniejszego pojęcia. Uśmiechnął się z pobłażaniem, zaczął wyjaśniać, podawać przykłady. Jak grzecznie zapraszać gościa do stołu tak, by zaproszenia nie przyjął, i jak odmawiać, żeby poprosili jeszcze raz. Kiedy można sięgnąć po łyżkę, żeby nie uchodzić za głodomora. Co robić, żeby więcej nie pić, a sąsiadów nie urazić. Dawniej, panie magistrze, sąsiedzi mogli się wadzić, procesować, ale jak na weselu posadzono ich razem, gawędzili życzliwie, byli grzeczni, przepijali do siebie, odkładali wszelkie spory, żeby nie psuć wesela, tak było trzeba. Ciężką obrazą było przejść obok kogoś, nie zagadując choćby kilku słów. Teraz mamy na wsi inne czasy. Dziwne. Ludzie już nie znają chłopskiej grzeczności, a pańskiej jeszcze nie znają i nie wiadomo, kiedy poznają. Trudno im, bo jakże tak całkiem bez grzeczności, panie magistrze.

Jeszcze o języku mojego dzieciństwa w kwestiach dotyczących wypróżniania. Kiedy dziecko chciało na nocnik, mówiło aaa. Starsze, ale jeszcze za małe, by uczynić to samodzielnie, podchodziło do kogoś ze starszych: babciu, potrzebuję. Tak nas nauczono. Form: chcę siku, chcę kupę, w dzieciństwie nie znałem. Nie robiłem siku ani kupy, lecz wychodziłem na cienko albo na grubo. Można też było: usiąść na tronie albo pójść tam, gdzie król piechotą chodzi. O tym, że chodzi się na kibel, dowiedziałem się dopiero od pani nauczycielki.

To, rzecz jasna, dotyczyło dzieci.

Dorośli nie artykułowali takich potrzeb. Co najwyżej gość zapytał, gdzie można umyć ręce. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś ze starszych oznajmił, że chce siusiu.”

Szkoda, że tej książki nie czytali różni twórcy filmów i seriali, ani audycji radiowych. Oni to właśnie w ostatnich latach kształtują zarówno słownictwo jak i obyczaje wszystkich, tych którzy większość swego wolnego czasu spędzają przed ekranem. No i na nieszczęście nie czytają książek. Zwłaszcza takich jak ta.