Wenecja w moim domu

Umyte okładniczki czekają na wrzucenie na patelnię

W zupełnie nieoczekiwany sposób udało mi się spałaszować wspaniałą wenecka kolację nie ruszając się z domu. Zanim jednak to opiszę muszę oddać się wspomnieniom.

Było to dawno, dawno temu. Równo 18 lat temu. Pojechaliśmy z Barbarą do Wenecji by tam spędzić moje okrągłe urodziny. Pięćdziesiątka to piękna rocznica i zasługuje na odpowiednią oprawę. Nie było więc żadnych wątpliwości przy wyborze miasta. Zamieszkaliśmy w cudnym, małym hoteliku tuż przy placu San Marco. Nawet stojąca obok nas kościelna dzwonnica uczestniczyła w naszym święcie głośno dzwoniąc co trzy godziny tak, że nawet nieboszczyka by postawiło na nogi. A wszystko było na moją cześć.

Urodzinową kolację chcieliśmy zjeść w Al Conte Pescaor – maleńkiej restauracyjce  o której wiedzieliśmy, że podają tam ryby i owoce morza przyrządzane po mistrzowsku. Z wielkim trudem, plącząc się wśród zaułków, udało się wreszcie knajpkę znaleźć. Weszliśmy więc do  środka. W panującym półmroku zauważyliśmy, że zajęte jest pięć stolików a trzy czy cztery są jeszcze puste. Podszedł do nas kruczoczarny Włoch w fartuchu i z tzw. nożem szefa w ręku co świadczyło, że na pewno wyszedł z kuchni. Zanim przywitał nas przekręcił klucz w drzwiach czyli zamknął lokal od środka. Speszeni, by nie powiedzieć wystraszeni tym faktem, usiedliśmy posłusznie przy stoliku, który nam wyznaczył. Wręczając kartę dań i widząc  speszenie nowych gości wytłumaczył swój gest. Był to właściciel i kelner zarazem,  do tego lubiący pogadać z gośćmi.  Gdyby przyszli następni zanim ktokolwiek skończy kolację i wyjdzie nie mógłbym wami zająć się tak jak należy – powiedział uśmiechając się i jednocześnie zabierając kartę, której nawet nie zdążyliśmy przejrzeć. – I tak zjecie to, co wam podam, bo sam wiem co tu jest najlepszego – dodał spokojnie.

I tak też było. Zjedliśmy najwspanialszą rybną kolację o jakiej nawet nie marzyliśmy. A zaczęliśmy od spaghetti z małżami. Były to zupełnie nam nieznane małże w kształcie długich (ok. 20 cm) rurek, z których wystawały białawe robale. Czegoś tak pysznego jeszcze nie jedliśmy.    Popijaliśmy chłodne gavi di gavi. Rozmawialiśmy z sąsiadami i szefem. Atmosfera była przyjacielska a nawet rodzinna.

Wspomnienie weneckiej kolacji wróciło gdy Barbara przyniosła paczkę świeżutkich okładniczek (to owe rurki z robalami) kupionych w warszawskim sklepie BOMI. Właściwe wino miałem w winiarce ale przepisu nie. Zaryzykowałem więc i zrobiłem spaghetti z okładniczkami po swojemu. W głębokiej patelni podsmażyłem na oliwie czosnek. Wrzuciłem umyte małże, wlałem szklankę bulionu roztrzepanego ze śmietaną, dolałem kieliszek białego wina trzymałem wszystko pod pokrywką przez czas gotowania spaghetti.

Ugotowane acz twardawe kluski wrzuciłem na patelnię z małżami, zamieszałem wszystko tak, by sos ogarnął makaron i podałem na stół. Myślę, że szef Al Conte Pescaore byłby ze mnie zadowolony. W każdym razie Basia była.