Cała rodzina z rękami w mące

Piątkowe popołudnie bywa zwykle leniwe. W perspektywie jest bowiem sobota i niedziela czyli nieco dłuższe niż zwykle spanie. Nie idzie się ani do pracy, ani do szkoły. Luz.

O szkolę piszę dlatego, że przez tydzień wyprawiamy wnuczęta, które zostały porzucone przez matkę znajdującą się parę tysięcy kilometrów od domu. To fajny czas pozwalający na pogaduchy z dorastającym kolejnym pokoleniem naszej rodziny, wypady do nowych restauracji (potem opisywanych w Rankingu „Polityki”), czasem do kina, na basen oraz wspólne GOTOWANIE!

Tym razem postanowiliśmy zrobić pizze. Piszę w liczbie mnogiej, bo każdy placek był inny, robiony wg. gustu pizzaiolo. A że mamy jeszcze (choć to już resztki) mąkę pizzową, bardzo delikatną i przypominającą pył, przywiezioną z Paestum, to i placki były niezwykłego smaku.

Ponieważ robienie pizzy trwa parę godzin to pierwsze czynności wykonałem sam, gdy młodzież jeszcze pobierała nauki. Pól 100 gramowej kostki drożdży z płaską łyżeczką cukru zalałem niepełną szklanką letniej wody, dosypałem łyżkę mąki, zamieszałem i odstawiłem na pewien czas do wyrośnięcia.

Po pół godzinie, gdy drożdże już wyłaziły z glinianego garnka, do wielkiej michy wsypałem cztery szklanki mąki, łyżeczkę soli i wlałem drożdże. Wyrabianie ciasta to świetna gimnastyka dłoni. Robiłem to (dolewając odrobinę ciepłej wody gdyż ciasto było zbyt twarde) przez kwadrans. A właściwie do momentu gdy ciasto zaczęło samo odklejać się od palców. Wówczas posypałem je odrobiną mąki, michę przykryłem czystą lnianą ściereczką i zostawiłem na dwie godziny w spokoju.

Gdy ciasto pięknie wyrosło podzieliłem je na cztery mniej więcej równe porcje, utoczyłem kule i zawinąłem z folię. Teraz materiał na pizze mógł spokojnie czekać w lodówce na mistrzów kuchni. Tuż przed wkroczeniem młodzieży do domu włączyłem piekarnik programując aż 280 st. C. Pizza lubi wysoką temperaturę ale za to  krótki pobyt w piecu.

Blat kuchenny został wysypany cieniutką warstwą mąki i troje „pizerów” (Basia robiła zupę-krem z małych cukinii i przygotowywała stół) zaczęło boks z ciastem. Nie używaliśmy wałków ale wzorem Giuseppe z Paestum uderzaliśmy pięściami w kulę ciasta, która szybko przybierała kształt dość równego okrągłego placka. Cienkie placki ułożyliśmy na dwóch wielkich blachach wyłożonych papierem do pieczenia posmarowanym pyszną oliwą. Każda pizza została posmarowana z wierzchu przecierem pomidorowym i udekorowana wg. indywidualnego smaku. Pierwsza była Margherita (fot. wyżej), której Zuzia dorobiła wielkie uszy. Tak wielkie, że zamiast myszki (topolino) placek zamienił się w nietoperza. Jakub (fot.niżej) na swoje danie wysypał cały pojemnik mieszanki owoców morza i tak powstała pizza marinara. Dwa pozostałe placki ozdobiłem różnego rodzaju wędlinami i włoskimi, i polskimi, dodając czarne oliwki i gęsto posypując startym pecorino.

O smaku pizzy świadczy fakt, że zniknęła ona w ciągu kwadransa i nie zostało ani okruszka dla Rudolfa, który liczył na poczęstunek wdychając zapachy wychodzące z piekarnika. Ale (tym razem) nie dla psa kiełbasa.