W Damaszku dziś czyli osiemset lat temu

 

Przed ośmioma wiekami sensacją chrześcijańskiego świata był pewien list do cesarza Bizancjum. Rozpowszechniany w wielu językach i wielu krajach. Wreszcie na ów list odpowiedział papież  i wysłał z nim swergo posła lekarza Mistrza Filipa. Ten zaś powędrował w świat choć nie znał miejsca pobytu adresata. I ślad po nim zaginął.

List Prezbitera Jana i wyprawa Mistrza Filipa tak dalece zafascynowały młodego brytyjskiego autora Nicholasa Jubbera, że ten postanowił, zaopatrzywszy się oczywiście w kopię papieskiego pisma, wyruszyć śladami listonosza sprzed ośmiuset lat.

 Relacja  z podróży Jubbera to fascynująca lektura. Pełna erudycyjnych popisów z dziedziny historii, religioznawstwa, architektury, obyczajów. Czytelnik zagłębia się w odległą historię, by po kilku stronach wrócić  do współczesności. Reporterskie relacje z Bliskiego Wschodu są równie dramatyczne jak opowieści z głębokiej przeszłości rekonstruowane na podstawie lektur i badań prowadzonych w bibliotekach watykańskich, katedralnych, zakonnych.

Książka Jubbera, „Tajemnica Prezbitera”, nie jest  na szczęście opowieścią fabularną wymyślona przez zainspirowanego dawnymi wydarzeniami autora. To książka podróżnicza ze wszystkimi jej atrybutami. Tyle tylko, że czytelnik podróżuje równocześnie i w czasie, i w przestrzeni. Warto po nią sięgnąć. Zwłaszcza, że bywają tam fragmenty dotyczące stołu i różnych diet. Zwłaszcza ascetycznych. Oto fragment książki:

„Damaszek może i uważa się za najstarsze zamieszkiwane miasto na ziemi, jednak bynajmniej nie powstrzymuje to jego mieszkańców przed dokonywaniem na nim najrozmaitszych retuszy. Metropolia, której ulicami mógł kroczyć Mistrz Filip, zyskała tymczasem tureckie knajpy i neoklasycystyczne pałace, z których okien wyglądali paszowie w fantazyjnych turbanach. Francuskie kule naznaczyły pofalowane dachy suków, a tradycyjny damasceński handel zamknięto na stoiskach z nowoczesnego szkła i metalu. A jednak papieski medyk oglądałby mniej więcej to samo miasto, z jego niewyszukanymi fasadami przesłoniętymi strugami wody bijącej z tutejszych fontann, tak jak nylonowe zasłonki przesłaniają zmysłowe usta i lśniące oczy. Miedziorytnicy nadal wycinają tu na swych płytkach wyszukane wzory, a strumienie tkanin spływają z kolan wywijających igłami tkaczek. Elokwentni sprzedawcy wciąż obniżają ceny ozdobnych tacek o niemal mitycznym pochodzeniu, a cukiernicy oferują (za cenę batonika Lion w Londynie) stosy kartonowych pudeł wypełnionych delicjami, tak bogate w cukier i migdały jak mikstura, którą Hasan z Bassory zaserwował swemu nieznanemu synowi w jednej z opowieści Szeherezady. Promienie słońca nadal wdzierają się do domów przez drewniane stropy i tynkowaną cegłę, zapraszając na ulicę pachnącą przyprawami i słodkościami, których aromat zapiera dech w piersiach, jakby człowiek został ściśnięty między dwoma gigantycznymi wałkami do ciasta. A na porośniętych drzewami dziedzińcach przebudowanych rezydencji nadal można by ułożyć jadłospis złożony z tych samych potraw, które polecał autor bagdadzkiej książki kucharskiej z początku XIII wieku (radzący początkującym kucharzom, by zawsze mieli krótko przycięte paznokcie, używali garnków kamiennych lub glinianych, a swoje przyrządy kuchenne myli w pyle ceglanym):
Meze – kulki mięsne ze szpinakiem i ciecierzycą, spody karczochów nadziewane mięsem i orzeszkami pinii, liście winogron nadziewane ryżem.
Rutabiya – kawałki baraniny zmieszanej z migdałami i przyprawami, zmielonej i zwiniętej, przybranej daktylami, skropionej kamforą i wodą różaną.
Qataif – smażone na głębokim tłuszczu naleśniki z nadzieniem orzechowo-serowym, popijane anachronicznym naparstkiem mulistej  kawy.”
Warto wpaść do najbliższej bliskowschodniej knajpki.