Urodziny wśród wiewiórek

Nie denerwujcie się. Nie na stole, choć bardzo blisko stołu biesiadnego. W dzień moich urodzin miałem niezwykłe odwiedziny. Tuż obok werandy, którą niektórzy znają ze Zjazdu nr II (tu się odbywały wszystkie biesiady), a inni ze zdjęć blogowych, rośnie stara, gruba sosna. Na tej sośnie co jakiś czas robią sobie wyścigi mieszkające w moim lesie wiewiórki. Tak było i tym razem. Niby tak jak zwykle, ale  trochę inaczej. Popatrzcie na pierwsze zdjęcie i zrozumiecie w czym ta różnica.

Jeden maluch…

Usłyszawszy rumor na sośnie przerwałem przygotowania do kolacji i wyszedłem na zewnątrz. Pod sosną stały pieski sąsiadów, o których już pisałem, z zadartymi pyskami i wlepiały wzrok w sosnę. Zrobiłem to samo. Zobaczyłem tam to co i Wy widzicie.

… drugi i…

Tych maluchów z nieowłosionymi jeszcze ogonami było aż cztery sztuki. Napominane przez zdenerwowana matkę nie przejmowały się jej cmokaniem i ganiały w górę i w dół. W pewnym momencie  WSZYSTKIE pospadały na trawnik wprost pod pysk gapiącego się Lolka. Ten nie zastanawiając się kłapnął szczęką i schwytał jedną wiewióreczkę. Trzy pozostałe mogły dzięki temu galopem uciec do mojej drewutni, gdzie zniknęły między porąbanymi klockami ściętych sosen.

… trzeci rozrabiaka

Ja zaś wydałem z siebie taki ryk, że przerażony pies otworzył pysk i wypluł mokrą ale nie uszkodzoną wiewióreczkę. Ta jednym susem wskoczyła na werandę a Basia zatrzasnęła drzwi.

Spotkanie z matką

Nie trzeba było psa strofować, bo przerażony moim wrzaskiem podkulił ogon pod siebie i czmychnął do budy.

Wróciłem na werandę, by odnaleźć nieszczęśnicę ale jej już tu nie było. Znalazła dziurę po sęku w podłodze i wymknęła się do lasu. Tam spotkała przerażoną matkę i obie powędrowały do gniazda, które ? jak wyśledziłem ? mieści się właśnie w mojej drewutni.
Taki był początek urodzinowego przyjęcia.

Zadowoleni ze szczęśliwego końca tej przygody mogliśmy siąść do stołu gdzie już stały półmiski, na których rozróżnicie chyba bruschettę z pomidorami, ostrygi, pieczonego homara, sałatę i moje ukochane wino czyli amarone della valpolicella, które wprawdzie nijak nie pasuje do skorupiaków ale do bruschetty i makaronu owszem.

 

 
Deseru nie widać ale był też niezgorszy: parmezan w kawałkach polany obficie miodem.
A najlepszym deserem były bez przerwy napływające od Was i innych przyjaciół życzenia. Komputer grzał się, telefon śpiewał, a my byliśmy szczęśliwi.