Jak Kuba został ptasią matką

Mój wnuk zarabia na wyjazd do Hiszpanii. Będzie tam m.in. na kursie języka ale także będzie zwiedzał kraj, odwiedzi koleżankę poznaną w ubiegłym roku w Brighton podczas kursu angielskiego, popracuje trochę w hotelu naszej kuzynki. I chce też mieć własne zarobione pieniądze a nie tylko otrzymane od Mamy i Dziadka.

 

Od wielu tygodni więc ciężko pracuje. Był pomocnikiem budowlańca przy okładaniu kamieniem wapiennym willi w Podkowie Leśnej, a ostatnio zatrudnił się jako drwal u naszych przyjaciół w sąsiedniej wsi. Wyrąbał wszystkie uschłe sosny, a było ich sporo, pozbawił gałęzi i pociął je na kawałki pnie na kawałki mieszczące się w piecu kuchennym. Naprawdę ciężka robota nawet dla dobrze zbudowanego 17-latka. Ale co zarobił to ma. A pracodawcy nie byli skąpi.

 

W ostatnim dniu wyrębu Kuba znalazł w trawie obok drewutni trzy pisklaki nieznanego i nierozpoznanego ptaszka. Miały jeszcze żółte dzioby i przeźroczystą skórkę. Zatelefonował więc do Agaty czyli swojej mamy, która jest biologiem i z zamiłowania ornitologiem, pytając co ma zrobić, by maluchy uratować. W odpowiedzi usłyszał: – zostaw je. Nie pomożesz, to niemożliwe. Prawa natury są nieubłagane. I nie szukaj gniazda, bo jeśli nawet znajdziesz, to i tak ich nie przyjmą. Wypadły – to muszą zginąć.

 

 

Twardy drwal (i cyniczny anarchista – jak sam się określa) omal się nie rozpłakał. I nie posłuchał matki. Zabrał pisklęta do naszego domu. Zrobił im w koszyczku gniazdko z trawy i zaczął łapać muchy. Agata słysząc od nas co się dzieje dała synkowi numer telefonu swego kolegi ornitologa. Ten najpierw powtórzył to samo co ona ale widząc determinację młodego człowieka poradził mu, by karmił pisklęta białym serem i wodą.

 

 

I tak Kuba został ptasią matką. I to bardzo troskliwą. Trwało to jednak tylko dwie doby. Ptaki – tak jak twierdzili fachowcy – nie przeżyły. Pochówkiem musiałem się sam zająć, bo twardziel był nieco rozklejony. No ale czy można mu się dziwić. Sami popatrzcie:

 

 

Tak „toto” wyglądało!

 

 

Po tej przygodzie odmówił zjedzenia pieczonych przepiórek a my rozumiejąc te rozterki zmieniliśmy menu na rybne. Na szczęście w Pułtusku (tuż przy głównej ulicy prowadzącej do Rynku) jest doskonale zaopatrzony skleb rybny, więc można wybierać. Tym razem wzięliśmy prawie kilogram płatów soli. Usmażyliśmy ją bez żadnych ekstrawagancji i popiliśmy ostatnią (w winiarce) flaszką Chablis.

 

 

Przy rybie Kuba rozchmurzył się choć sądzę, że to doświadczenie (myślę o pisklętach a nie o obiedzie i winie) czegoś go nauczyło. Na koniec bowiem stwierdził, że żadnego stworzenia (nawet człowieka – jak mruknął, by okazać swój cynizm) nie można zostawić bez pomocy.