Imieniny bez solenizantki

Dziś Barbórka. Solenizantka chciała zrobić rodzinie i przyjaciołom psikusa zwiewając z Warszawy. I prawdę mówiąc już Jej tu nie ma. (No i przy okazji mnie także, bo zostałem towarzyszem podróży.) Cała sprawa jednak wydała się na tyle wcześniej, że rodzina – ta najbliższa – zdołała wprosić się na niedzielny obiad, który uznano za przyjęcie imieninowe. No i ucieczka nie przyniosła korzyści.

O podróży napiszę po powrocie. Bo jest to wyprawa kulturalna i kulinarna zarazem. Obie części precyzyjnie zaplanowane. Stoliki w restauracjach zamówione (na każdy wieczór w innej), bilety do muzeum kupione leżą już w hotelowej recepcji. Byle pogoda dopisała, ale prognozy nie są zbyt dobre: 7 – 9 stopni C i lekkie opady. Wzięliśmy więc kurtki deszczowe, bo po tym mieście trzeba chodzić pieszo, by wczuć się w jego atmosferę.

Zanim jednak zamieszczę fotorelację z podróży krótkie sprawozdanie z niedzielnego barbórkowego obiadu.
Zaczynamy od przekąsek. Był więc śledź z rodzynkami. To nowość w naszej kuchni. Niezłe, prawie tak dobre jak np. popisowe w wykonaniu Basi śledzie w cytrynie.

To są śledzie z rodzynkami

Śledzie  w oliwie i cytrynie
(4 porcje)

4 śledzie solone (gotowe filety),2 duże cebule, ok. szklanki soku cytrynowego, ok. szklanki oleju.

Śledzie umyć, namoczyć na kilka godzin w zimnej wodzie, po czym zdjąć skórę, usunąć wnętrzności i odkroić filety . Podzielić rybę na niewielkie skośne kawałki.

Cebule pokroić w cienkie piórka.

W słoiku układać kawałki śledzi, na nich  warstwę cebuli i tak kolejno do wyczerpania się składników.

Wlać sok cytrynowy, aby sięgał do połowy ułożonych śledzi z cebulą , dopełnić oliwą lub olejem.

Szczelnie zakręcić słoik i dokładnie wymieszać miksując tak, jak barman miksuje drinki,  aby oliwa z sokiem nabierała białawej barwy. Odstawić na 1 – 2 dni i w  tym czasie kilkakrotnie miksować .

Danie główne musiało być podwójne. Dla większości gości zając pieczony w śmietanie i z buraczkami a dla wnuczki, która kicającego po naszych polach zająca nie ruszy była pierś kaczki duszona w oliwie, czosnku, grzybach, kminie orientalnym, rodzynkach, migdałach, cukrze i sosie sojowym. Piersi kaczki kupowane w postaci  zapakowanego kawałka mięsa nie wywołują żadnych skojarzeń. Choć kaczuszki wędrują po naszych łąkach i podwórku sąsiadki.

Oto oba przepisy:

Zając w śmietanie

Zając, ziarna jałowca, pieprz mielony, sól, 1 cebula, marchew, pietruszka, seler, 15 dag masła, 1 suszony borowik, 1,5 szklanki kwaśnej śmietany, 1 łyżeczka mąki, maślanka

Skruszałego zająca, po zdjęciu skóry i wypatroszeniu, marynujemy dwa dni w zmienianej codziennie maślance. Usuwamy błony i oddzielamy comber oraz uda. Z podrobów i pozostałych części możemy zrobić pasztet. Comber i uda nacieramy tłuczonym ziarnem jałowca i pieprzem. Obkładamy mięso cienkimi plastrami cebuli, marchwi, selera i pietruszki. Odkładamy w chłodne miejsce na kilka godzin. Następnie jarzyny usuwamy, mięso solimy, układamy w brytfannie i okładamy bryłkami masła. Dodajemy suszonego borowika. Pieczemy pod przykryciem polewając sosem spod pieczeni. Gdy zając zmięknie polewamy kwaśną śmietaną rozbełtawszy w niej łyżeczkę mąki. Dusimy zająca jeszcze kwadrans, aż śmietana zbrązowieje.

A to przepis na kaczkę:

Kaczka słodko-ostra
(4 porcje)

Półtorej szklanki kawałków mięsa z  pieczonej kaczki, pół czerwonej papryki,2 garście chińskich grzybów mun, cebula,  ząbek czosnku,3 łyżki sosu sojowego,2 łyżki oleju lub oliwy,2 łyżki rodzynek, łyżka cukru szczypta ostrej papryki łyżeczka kminu rzymskiego(mielonego).

Grzyby namoczyć na co najmniej godzinę  i obgotować.

Rozgrzać olej na dużej patelni, poddusić drobno posiekaną cebulę, dodać posiekany czosnek i odsączone grzyby.

Po chwili dodać  pokrojoną w kostkę paprykę,  mięso, sos sojowy, cukier i rodzynki oraz ostrą paprykę.

Smażyć potrawę mieszając, co najmniej 5 -10 minut. W razie potrzeby podlać kilka łyżek wody.

Kiedy potrawa jest  gotowa a  wszystkie smaki doskonale się połączyły dodać  kmin rzymski i jeszcze chwilę dusić.

Podaje się taką kaczkę z makaronem sojowym lub ryżowym albo z ryżem.

Była oczywiście i sałata czyli piękne zielone liście z dodatkiem awokado, ogórka, pomidora a wszystko polane winegretem.

Na deser często tu ostatnio przywoływana panna cotta (oczywiście własnej produkcji a nie kupna).

Panna cotta

3 łyżeczki żelatyny, pół l tłustego mleka, pół l śmietanki kremówki, 15 dag cukru pudru, 1 laska wanilii, 5 łyżek rumu, 2 łyżki słodkiego białego wina; do przybrania: truskawki, maliny, kiwi

Namoczyć żelatynę w kilku łyżkach zimnej wody. Po napęcznieniu rozpuścić w ciepłym mleku. W drugim rondelku podgrzać śmietankę z cukrem pudrem i wanilią. Po zagrzaniu wyjąć wanilię i wlać śmietankę do rozpuszczonej żelatyny. Dolać rum i wino. Przelać do małych foremek, wstawić do lodówki i czekać (co najmniej 3 godziny) aż stężeje. Po wyjęciu z lodówki zanurzyć foremki na sekundę w gorącej wodzie, by panna cotta łatwo dała się wyłożyć na talerzyki. Udekorować każdą porcję owocami.

O winach, którymi wzniesiono toast – z braku miejsca – tylko wspomnę. Były dwa – Malbec z argentyńskiej winnicy Jeana Bousqueta i bardzo przez nas ostatnio lubiane Rosso Conero z Villa Malacari.

Miało nie być imienin a jednak były. Basiom od Basi (dołączam się oczywiście do życzeń)  szczęścia i smakołyków!