Piekło na podniebieniu czyli niebo w gębie

Ten pozorny paradoks jest całkowicie prawdziwy. Większość potraw Sri Lanki ( jako człowiek starej daty wolę używać nazwy Cejlon, która też stosowana przez mieszkańców wyspy) dzięki stosowaniu papryczek chili i wielu innych przypraw jest – zwłaszcza dla polskiego podniebienia – bardzo ostra. Na szczęście my lubimy palący smak dań. Zdarzało się więc, że prosiliśmy o miseczkę z sambalem, by zaostrzyć smak potrawy przyrządzonej przez kucharza w wersji soft dla Europejczyków.

Sorbet2P8110390.JPG

Nie znaczy to, że pieczenie języka i podniebienia jest jedynym wrażeniem, które odczuwa się przy cejlońskim stole. Na śniadania jadaliśmy, także z wielką przyjemnością, naleśniki z ciasta kokosowego upieczone w kształcie głębokiej miseczki, na której dnie błyskało do nas żółtym okiem sadzone jajko. To danie to hopper. Bywają hoppery i z innym niż jajko nadzieniem.

Są wspaniałe dżemy z różnego rodzaju owoców oraz – co lubiliśmy najbardziej – świeżo obrane ze skórki (to ważne ze względu na liczne i groźne dla Europejczyków bakterie żyjące na wierzchu) owoce: ananasy, mango, papaja, passiflora, granaty,  czerwone banany, limonki. A do tego wspaniały curd czyli jogurt z mleka bawolic.

Można oczywiście jeść normalne europejskie dania np. jaja na bekonie czy mesli z mlekiem.

Do śniadania podawane są soki owocowe oraz kawa (typu lura z mlekiem) lub herbata. To oczywiste, że jako goście największego cejlońskiego plantatora herbaty ( Merrill  J. Fernando jest właścicielem ponad 40 z 200 tutejszych plantacji) piliśmy wszelkie dostępne gatunki przez niego produkowane. Nawiasem mówiąc herbatę marki Dilmah (nazwa pochodzi od pierwszych liter imion synów właściciela ? Dilhan i Mahlik) znaliśmy od paru lat i obok chińskiego yunanu stanowiła ona nasz stały domowy napój. Teraz jednak mieliśmy okazję zobaczyć jak ona rośnie, jak jest zbierana i co się dzieje z listkami zanim trafią na nasz stół. Ale o tym później. Teraz wracamy do stołu.

Wczesnym popołudniem jada się lunch. Tu panuje już wielka rozmaitość. Bywają zupy – jarzynowe (w tym pomidorowa robiona jak wg. przepisu polskiej kuchni), rybne, słodko-kwaśne z makaronem. Bywają ostre ale są też całkiem łagodne. Głównym daniem jest jednak ryż z curry. Odmian ryżu jest zaś kilkanaście. Jest różnych rozmiarów, kształtów i barwy. I każdy smaczny. W dodatku gdy człowiek przesadzi z ilością ostrych przypraw to właśnie ryż łagodzi dojmujące uczucie pieczenia. Nie popija się więc ostrego dania ani wodą, ani sokiem lecz szybciutko zjada się łyżkę gotowanego ryżu. I pieczenie mija.

Talerz, na którym leży spora porcja ryżu ozdabia się według gustu i apetytu maleńkimi porcjami duszonych warzyw, kawałków baraniny, wołowiny lub wieprzowiny, marynowanych i pieczonych ryb, krewetek, krabów, wreszcie i owoców. A każdy z tych dodatków inaczej pachnie i zupełnie inaczej smakuje. Jeden posiłek może więc dostarczyć wielu doznań.

Jednym z najsmaczniejszych dań jest lomprais. To ryż gotowany w bulionie i odcedzony, ułożony na bananowym liściu i wzbogacony kawałkami kurczaka lub baraniny, doprawiony musem z bakłażana i pastą z krewetek oraz – co oczywiste – sambalem. Liść jest zwinięty w kształt polskiego gołąbka i wędruje do pieca. Można też podsmażyć go na patelni. Je się oczywiście wszystko z wyjątkiem liściastego talerzyka. Smakuje zaś wybornie.

Z warzyw największe wrażenie zrobiły na nas chlebowce, które w kształcie olbrzymich bochnów wyrastają z pni drzew, a jada się je obrane, pokrojone i ugotowane jako dodatek do curry. W smaku przypominają nasze kartofle.

O przyprawach i wizycie w spice garden czyli ogrodzie ziół, przypraw oraz drzew kakaowych przy następnej okazji. Teraz bowiem pora na przyrządzeni curry. Cdn.