Wakacyjny misz-masz

Minął tydzień wakacji harmonijnie dzielony na pracę, lekturę i towarzyskie spotkania przy stole. O pracy nie ma co opowiadać dopóki rezultaty nie znajdą się w drukarni a to jeszcze potrwa do samego wyjazdu. O przygotowaniach do biesiadowania już pisałem i wszelkie dalsze informacje na ten temat byłyby tylko samochwalstwem. Pozostaje więc jako dzisiejszy temat: lektura.

Czytam na przemian kilka książek. Zgłębiane  wspaniałych dzieł angielskiego historyka i publicysty specjalizującego się w historii Rosji Simona Sebaga Montefiore, autora dwutomowej biografii Stalina i opasłego tomu o Potiomkinie (napiszę o tych książkach po zakończeniu lektury) przeplatam książkami kulinarnymi. I dziś właśnie o nich parę słów.

Anthony Bourdain – autor „Kill grill. Restauracja od kuchni” jest jednym ze słynniejszych amerykańskich kucharzy czy raczej szefów kuchni oraz telewizyjnych showmanów. Jego występy telewizyjne wzbudzają szalony entuzjazm i równocześnie ostre polemiki. Podobnie jest i z książkami. Bourdain bowiem wydał już ich kilka i wszystkie sprzedawały się doskonale. „Kill grill” też trafiła na listy bestsellerów. A jej autor zastrzega się już we wstępie, że wie iż stąpa po kruchym lodzie zdradzając tajemnice restauracyjnych kuchni. Jeszcze więcej zaś ryzykuje wymieniając z nazwiska nowojorskich – i nie tylko – kucharzy, restauratorów czy krytyków kulinarnych. Co gorsza – jak twierdzi Anthony – lektura tej książki może odstraszyć co subtelniejszych smakoszy od wizyt w restauracjach już do końca życia. Jest w tym coś z prawdy. Ale pod warunkiem, że książkę tę czyta  się jak dokument czy reporterską relację. Inteligentny czytelnik szybko jednak orientuje się, że autor stosując konwencję reportażu wyraźnie daje mu też sygnały, że jest to równocześnie tekst ironiczny czy raczej autoironiczny. Trudno bowiem inaczej traktować wyznania Bourdaina piszącego o sobie jako narkomanie, złodzieju, pijaku, niemalże bandycie i kulinarnym zboczeńcu wiedząc co osiągnął zarówno w swoim podstawowym zawodzie ( a jest on najbardziej wziętym szefem kuchni w mieście tysięcy lokali) jak i w realizacji telewizyjnych programów oraz na księgarskim rynku.

Naśmiewając się z metod szkolenia przyszłych kucharzy w najsłynniejszej amerykańskiej szkoły kulinarnej The Culinary Institut of America zwanej w skrócie CIA (sam jest jej absolwentem), kpiąc z kucharzy i restauratorów, właścicieli najsłynniejszych nowojorskich lokali, opisując kulisy ich funkcjonowania równocześnie uczy wnikliwych czytelników zasad gotowania a także – co jeszcze ważniejsze – metod wyboru i kupowania najlepszych produktów żywnościowych.

Któż bowiem inny jak nie szef kuchni wie w jaki sposób odróżnić świeżą rybę od ryby „odświeżonej” lub jaki garnek czy patelnia najlepiej się nadają do przygotowywanego dania. Albo jak to jest naprawdę z tymi nożami: trzeba mieć do każdej potrawy inny ( a każdy markowy i drogi) czy wystarczy tylko jeden lecz dobrze dobrany do ręki kucharza?

Lektura książki Bourdaina wciąga. Trudno ją odłożyć na później, bo autor pisze żywo, używa języka jędrnego; pełno tu dowcipów, ostrych scen pełnych krwi nie tylko ryb i jagniąt, seksu ale i filozoficznej zadumy nad kondycją tzw. szarego człowieka i tego ostro dążącego stromą i krętą drogą do kariery.

Moja rada: gdy książka ukaże się na rynku – kupcie ją. Zwłaszcza miłośnicy kuchni, smakosze winni poznać kulisy funkcjonowania rynku gastronomicznego. I to mimo różnic jakie dzielą knajpy w Nowym Jorku od lokali w Pułtusku, Krakowie czy Gdańsku.

O drugiej książce będzie (na razie) znacznie krócej. Jeszcze waham się czy zachęcać Was czy przestrzegać przed  wydaniem  49 zł. Za tę cenę może lepiej kupić cztery dorodne dorady (od 35 do 49 zł za kilogram) i upiec z ziołami w ich brzuchach, radując rodzinę pysznym obiadem. Albo wydać tę sumę na butelke Chianti Classico z dobrego rocznika.

Wydatek na książkę „Kuchnia dla zabieganych przepisy na 1000 potraw, które można wykonać w 10 lub 15 minut” to trochę ryzykowna inwestycja. Wydawca –  Twój Styl –  może się pochlubić wieloma książkami z kulinarnej półki przynoszącymi mu chlubę a czytelnikom pożytek. Tym razem, moim zdaniem, nie jest to taki sukces jak np. wybitne dzieło o historii dorsza.

Dlaczego zniechęcam do książki efektownie wyglądającej, pięknie zilustrowanej i tak bogatej w przepisy oraz dodatkowe (czasem nawet bardzo ważne i przydatne) informacje? Ponieważ książka z przepisami przeniesiona bez zastrzeżeń z rynku francuskiego może zamiast radości spowodować frustrację. Skąd bowiem wziąć w Wyszkowie sercówki, albo czy w Krakowie często można kupić barwenę lub świeżego tuńczyka, a raja, gładzica i witlinek są w sprzedaży we Wrocławiu, Poznaniu lub Przemyślu? I takich pytań nasunęło mi się tysiąc. Ale o książce jeszcze wspomnę po wykonaniu kilku lub nawet kilkunastu przepisów zdatnych do realizacji w naszej wiejskiej kuchni.