Żarcie nie jest dla ludzi kulturalnych

W czasie licznych samochodowych podróży po kraju bez przerwy natykam się na wielkie szyldy zachęcające do wstąpienia na posiłek. Ale te szyldy zamiast wabić – odstraszają. Nie chce mi się wchodzić do drewnianej chałupki jeśli nosi ona szyld „Chłopskie żarcie”, albo „Chłopska micha”, lub połączenie tych dwóch nazw w jedną „Micha z żarłem”. Po prostu – i to nawet mimo silnego głodu –  nie chcę żarcia lecz łaknę dobrego jedzenia.

I nie jest to nadmierne poczucie kulinarnego snobizmu. Uwielbiam proste wiejskie dania: zsiadłe mleko z kartoflami i z koperkiem, jajecznicę na boczku czy kaszę gryczaną ze skwarkami.  Wiem jednak, że pod tymi szyldami nie znajdę znanych od stuleci polskich dań, którymi nasza kuchnia imponuje wybrednym cudzoziemcom. Z reporterskiego obowiązku w przydrożnych knajpach (bo inaczej ich nie nazwę) czasem bywam. I za każdym razem przyrzekam sobie, że to już po raz ostatni. Później jednak o przysiędze zapominam i wstępuję do „Chłopskiej zemsty” czy rozbudowanego do monstrualnych rozmiarów „Klepiska”.  I…

Bez względu na to czy jesteśmy nad Zalewem Zegrzyńskim czy w okolicach Białegostoku lub Wrocławia wszędzie otrzymamy identycznie wielki i tak samo ociekający tłuszczem (często przypalonym) płat żeberek wieprzowych z grilla, rozlatującą się golonkę, w której dominuje warstwa tłuszczu przyczepiona do grudki mięsa i czasem okryta nie dogoloną skórą. Do tych mięsiw podawane są na ogół odsmażane kartofle pływające w tłuszczu i czasem zielona sałata obficie polana śmietaną i octem.

Jeszcze słowo o zupach. Tu królują kapuśniaki i grochówki. I żeby było jasne – uwielbiam je. Ale przyrządzone ze znawstwem. Np. grochówka w autentycznej przydrożnej „Kuchni Polowej” przy szosie białostockiej, tuż za Wyszkowem, jest tak wspaniała, że wyjeżdżam z dodatkowymi porcjami w specjalnie wożonej w bagażniku bańce. Kwaśnica podawana w karczmie w Jeleśni to rekord świata.

Żeby zakończyć już to wybrzydzanie muszę wspomnieć i o moich wiejskich okolicach czyli Kurpiach oraz Podlasiu. Tu sztandarowymi potrawami są dania ziemniaczane – kiszka i babka. Mogą to być kulinarne poematy. Na ogół jednak są przypalone na złym tłuszczu bomby kaloryczne. Do dziś pamiętam  tłusty zapach bijący z każdego zakamarka pięknie usytuowanego budyneczku, a potem z mojego ubrania i włosów w pewnym zajeździe nad Bugiem.

Nie jestem w stanie zrozumieć ludzi, którzy ten rodzaj kuchni wprost uwielbiają. Bo o uwielbieniu świadczą dziesiątki samochodów zaparkowanych pod owymi knajpami jak Polska długa i szeroka. Dlaczego?!

Chyba znam odpowiedź na to dramatyczne pytanie. W polskich szkołach nie uczy się SMAKU. I mam na myśli smak polskich dań. A we Francji, na którą ostatnio tak chętnie patrzymy i powołujemy się jako na wzorzec europejskości, takie lekcje w szkołach są. I mali Francuzi uczą się co jest smaczne a co nie. Może i u nas wprowadzić taki program?

Ale  z nim uda się to zrobić głośno mówmy o tym, że dobry smak zaczyna się od szyldu restauracji. A ostatnio widziałem kawiarnię o „wdzięcznej” nazwie „Same fusy”! I było w niej tłoczno. Ale beze mnie.