Jak gęś z prosięciem

Gęś z prosięciem w polskim przysłowiu świadczą o braku możliwości dogadania się. Nie dotyczy to jednak obecności obu stworów na talerzu. I gęś, i prosiak często spotykają się na polskim stole. My zaś, mieszkańcy Warszawy, coraz częściej spotykamy się przy ulicy Grójeckiej, która od swego początku przy Pl. Zawiszy aż do końca przy tyłach lotniska Okęcie, zgromadziła wiele fajnych lokali i lokalików. Opiszę – na początek – tylko dwa z nich.

W pobliżu kina Ochota mieściła się „Gospoda pod Kogutem”. Dobra polska kuchnia, umiarkowane ceny, sprawna obsługa powodowały, że lokal cieszył się sporym powodzeniem. My także lubiliśmy czasem tam zajrzeć, zwłaszcza, że pieczone, faszerowane prosię oraz gęś pieczona były doskonałe.

Przed paroma miesiącami lokal jednak zamknięto i rozpoczęto remont. Gdy prace dobiegły końca nad drzwiami i na dużym oknie pojawił się wizerunek orła w locie i równie dumny napis „Gospoda Polska”. Zastąpienie koguta orłem nie wróżyło niczego dobrego. Ptak herbowy nie jest bowiem jadalny. Ale przecież nie takie ryzyko ponosiliśmy dla dobra blogowiczów.

Nowa gospoda zmieniła szyld, odnowiła wystrój wnętrza zmieniając go minimalnie. I nad drzwiami, i nad bufetem pozostały bażanty, wrony, kawki i inne ptactwo nadające rustykalny wygląd całości. Co znacznie ważniejsze na miejscu pozostała także i załoga czyli kucharze oraz kelnerzy a także karta dań. Jest więc nasze ulubione prosię, które jeśli ma być podane w całości trzeba zamawiać wcześniej, a gęś zastąpiła kaczka. Mamy nadzieję, że nie na zawsze.

Zaczęliśmy tradycyjnie: śledzie w śmietanie i schab w galarecie. Wszystkie zakąski, wśród których jest też befsztyk tatarski i karp w galarecie czyli nasze rodzime specyjały, kosztują 0d 7 do 9 złociszy. Schab był całkowicie poprawny ale nic ponadto. Natomiast śledzie w śmietanie z cebulką to był zakąskowy poemat. Po pierwsze wspaniałe, grube, mięsiste dzwonka śledzia nie nazbyt kwaśne od zbyt długiego leżakowania w occie (dla amatorów ćwiartka cytryny do ewentualnego skropienia), świeża, gęsta lekko słodkawa śmietana i pierścionki cebuli szczypiącej mile język ale nie nadmiernie pachnącej.

Spośród kilkunastu zup (np. barszcz z kołdunami, rosół z makaronem) wybraliśmy pikantną rybną oraz wiejską. Obie w cenie zakąsek. I znowu: rybna dobra, pikantna z odrobinami ryb i jarzynami. A wiejska na medal. Kulinarny oczywiście. Podana w wydrążonym okrągłym bochenku chleba, pod także chlebowym kapeluszem z dużym pomponem. Wewnątrz tego smacznego talerza uduszone mięso z jarzynami, makaronem i sporą ilością papryki. Pycha!

Z dań drugich, których jest spora obfitość (są z grilla, gotowane, duszone i smażone; są i mięsa, i drób, i ryby) wybraliśmy kaczkę (w zastępstwie gęsi) w buraczkach i z podsmażonymi kartoflami oraz gicz cielęcą z kartoflami tym razem z wody.
Dania główne były popisem kucharza. Tak delikatnej giczy (28 zł) dawno nie mieliśmy na talerzu. W dodatku mięso cielęce, które czasem bywa nadmiernie włókniste co razi różnych salonowych bywalców, tym razem rozpływało się w ustach. A i kaczka (32 zł) sąsiadująca z zapiekanymi buraczkami była nadzwyczajnego aromatu i delikatności.

Z deserów polecamy zwłaszcza racuchy (9 zł), które w liczbie trzech sztuk są porcją dla bardzo łakomych gości. Bardzo smaczne ale bardzo sycące! Drugi deser to naleśnik z owocami. Niestety ozdobiony wielką masą bitej śmietany, która nawet zgarnięta na bok zatruła przyjemność jedzenia delikatnego naleśnikowego ciasta. Warto też poczekać aż pojawią się nasze rodzime owoce, w tym np. leśne jagody, które  wyprą z kuchni ananasy i brzoskwinie z puszki.

Dla dopełnienia obrazu trzeba dodać, że lekturze karty dań towarzyszył chleb ze smalcem domowej roboty i przedniej jakości. A całemu posiłkowi woda mineralna. Na zakończenia zaś kawa, którą należy tu sobie darować.

Mimo drobnych potknięć jak bita śmietana czy nieciekawa kawa taki obiadek za 150 złotych zasługuje na pochwałę.
Bardzo rzadko piszemy o barach czy pizzeriach. Bywają jednak wyjątki. Otóż znajomi Włosi ( a zwłaszcza nasza profesoressa Laura) czasem  tam chodzą. I potem chwalą. Postanowiliśmy więc zajrzeć do tych przybytków, które zachwycają nie całkiem spolonizowanych imigrantów z Italii.

Na pierwszy ogień idą dwie pizzerie. „Non solo pizza” była pierwsza. Jej powodzenie pozwoliło na wypączkowanie knajpki-córki „A modo mio”. Obie mieszczą się przy ulicy Grójeckiej w odległości 90 numerów. I w obu zawsze jest tłoczno. Podają tu bowiem autentyczne włoskie pizze z pieca opalanego drewnem, nacienkim kruchym placku czyli jak pierwszy neapolitański pizzeolo przykazał. Jest oczywiście Margherita za 13 zł ? najbardziej klasyczna i trójkolorowa jak sztandar włoski, a posiadająca imię neapolitańskiej królowej; jest ai funghi czyli z grzybami więc nieco droższa za 17 zł; capricciosa za 21 zł co nie jest wygórowaną ceną za te smakołyki na wierzchu placka; wreszcie non solo za 19 zł ozdobiona według gustu i akuratnego humoru kucharza.

Są w obu lokalach także i inne włoskie dania. Różne spaghetti ( w tym carbonara), lazanie, gnocci, papardelle. Uwierzyłem jednak subtelnemu znawcy włoskiej kuchni czyli Maciejowi Nowakowi piszącemu dla konkurencji, że są one raczej niejadalne. Na wszelki wypadek zajrzałem na talerz sąsiada, na którym leżała kupka klusek wyglądających na przegotowane i ozdobionych rzadkimi skwareczkami. Moja własna, domowa carbonara to jest coś.! A tu lepiej zjeść marinarę!