Śniadanie w walizce

Polak na delegacji dzień zaczyna (albo przynajmniej powinien zaczynać) od śniadania. Podczas ostatnich podróży przekonałem się, że nie jest to takie proste. I to mimo faktu, że w opłacie za dobę hotelową jest paragraf: „ze śniadaniem”.
W czasie ostatniej wyprawy na południe naszego pięknego kraju natrafiłem na niemałe kłopoty w zrealizowaniu tego pierwszego punktu programu. Po przebudzeniu i porannych ablucjach zjechałem do pokoju śniadaniowego. Hałas dobiegający zza drzwi za którymi miał znajdować się kulinarny raj nie wróżył niczego dobrego. I rzeczywiście. Sala restauracyjna pełna była szkolnej młodzieży. Wrzeszcząc donośnie dziewczynki chłopcy wcinali „moją” jajecznicę, przegryzali świeżymi bułeczkami obłożonymi smakowicie wyglądającą wędliną i popijali czymś co wyglądało jak kawoherbata. Zrezygnowałem z opłaconego już śniadania i ruszyłem do miasta. Wrocław słynie z setek kawiarenek, małych lokalików, pubów i innych przybytków, w których można zaspokoić głód i to z pełną przyjemnością.

Większość  kawiarni i restauracji była jeszcze zamknięta. Barów mlecznych – jak i w stolicy – nie widać. A po zajrzeniu do dwóch kolejnych pubów, w których mimo wczesnej pory siedzieli stali bywalcy nad wielkimi szklanicami piwa a kelner nagabywany o ewentualne śniadanie zaproponował kufel i słone paluszki, postanowiłem ten rodzaj lokali omijać.
Na Rynku czynna była kawiarnia Borówka. Przed drzwiami stała wielka kolorowa reklama zachęcająca do „śniadanek”. Lokal prezentował się przyjemnie. Młode kelnerki natychmiast podały nam jadłospis w wersji fotograficznej. Na zdjęciach wdzięczyły się omlety z szynką, jajecznice na kiełbasie, grzanki z wędliną i parujące filiżanki kawy. Można zaryzykować…

– Nie ma bagietek – powiedziała obsługująca stolik panienka.

– Ale bułki zapewne są – wyjąkałem z nadzieją.
– Nie ma, też wyszły – kontynuowało hiobowe wieści dziewczę.

– A nie można by kupić? – byłem natarczywy, pamiętając, że w sąsiedztwie jest sklep spożywczy.
– A kto pójdzie? – zapytała roztropnie kelnerka.

Okazało się, że nie ma chętnych do zrobienia zakupów. Kurtka na grzbiet i dalejże w drogę. A głód coraz silniej doskwierał.
Po obejściu całego niemal starego miasta trafiłem do „Cafe de France”. I choć Francuzi nie przywiązują specjalnego znaczenia do śniadania, to jednak choć na bagietkę miałem nadzieję trafić. Było znacznie lepiej.

Podczas gdy studiowałem kartę kelnerka pobiegła do piekarni i przyniosła świeże bułki. Reszta zaś była na miejscu. Grzanki z serem i grzanki z wędliną były takie jak należy. Chrupkie, gorące, aromatyczne. Omlet z szynką zaś pulchny i delikatny. A kawa z ekspresu – marzenie. Może ten zachwyt spowodowały poprzedzające śniadanie perypetie ale uznałem, że i następnego dnia, jeśli znów trafę na kolejną wycieczkę w hotelowej restauracji, to można bez wahania wpaść do Francuzów.

W drodze powrotnej do Warszawy zacząłem zastanawiać się czy łatwiej by było zaspokoić poranny głód w rodzinnym mieście. Otóż nie całkiem. Wprawdzie w znam w Warszawie adresy lokali podających śniadania ale nie jest ich zbyt wiele i nie są wcale tanie. Najsłynniejsza kawiarnia ze śniadaniami to oczywiście Blikle. Można tam zjeść poranny posiłek, przeglądając w dodatku świeże gazety, w atmosferze niemal domowej ale trzeba na ten cel poświęcić niemal sto złotych. A to nie mało.
Wniosek z tej historyjki jest jeden: nie wyjeżdżać z domu bez śniadania. W walizce!