Historyjki nieświeże

Uciekając na południe Europy a nie chcąc całkowicie porzucić przyjaciół z blogu zostawiłem spory zapas anegdot kulinarnych. Musicie się nimi zadowolić i nie denerwować, że nie odpowiadam na każdą zaczepkę czy pytanie. Wkrótce wrócę!

142 historie z życia cesarza Franciszka Józefa zebrał i przypomniał publiczności krakowski dziennikarz i smakosz Leszek Mazan. Wśród tych – nierzadko pikantnych historyjek – część poświęcona jest cesarskiemu stołowi. Oto jedna z nich:

„Cesarz Franciszek Józef z trudem ukrył zdziwienie i zakłopotanie, gdy zobaczył, że w bułce którą w trakcie śniadania raczył podnosić do ust, tkwi zapieczony karaluch.

– Ketterl! – zawołał do kamerdynera – Ketterl, popatrzcie. Ja chyba nie powinienem tego jeść!
– To się już nie powtórzy, Wasza Cesarska Mość – skłonił się blady z przerażenia kamerdyner. – Piekarz miał zapewne na myśli kogoś innego…
– A kogo? – żywo zainteresował się Cesarz.

Odpowiedź musiała Dobrotliwego Pana prawdziwie ubawić, gdyż zezwolił by karalucha zwrócono dowcipnemu piekarzowi wraz z odebranym tytułem c.k. dostawcy dworu.”

Historyjka ta przypomniała mi się w chwili gdy szef kuchni warszawskiej restauracji po zwróceniu mu uwagi, że szaszłyk zrobiony jest z baraniny o dziwnie czarnym kolorze i straszliwym zapachu odpowiedział: – Bardzo pana przepraszam. To pomyłka. Ten szaszłyk był przeznaczony do bufetu redakcyjnego (tu padła nazwa wielkiego warszawskiego dziennika), który stale zaopatrujemy.

Od tej pory nie przychodzę do owej redakcji przed spożyciem dobrego obiadu.

Nie tylko w Warszawie przeżywałem takie kulinarne przygody. Przed kilkoma laty byłem wraz z trójką innych polskich dziennikarzy gościem węgierskiego MSZ. Pokazywano nam jak działa nad Dunajem reforma gospodarcza. W tej dziedzinie zaś w tamtych latach Węgry stanowiły dla Polski niedościgły wzorzec. W przerwach licznych rozmów i spotkań gospodarze wodzili nas po najlepszych budapeszteńskich restauracjach. I w tej konkurencji wówczas Madziarzy ostro nas zdystansowali.

Jedną z najelegantszych i najdroższych restauracji była Baszta Rybacka, z której roztaczał się cudowny widok na rzekę, Parlament i cały Peszt. Podziwiając tę panoramę z pewnym opóźnieniem zorientowałem się, że kotlet nazwany imieniem wielkiego poety Sandora Petofiego coś dziwnie zalatuje. Wezwany kelner usiłował wmówić nam, że to zapach mięsa z wołów hodowanych na puszcie. Wreszcie kotlet odpłynął do kuchni, w jego miejsce na stół zaś wjechał kociołek gorącej jak piekło zupy o dźwięcznej nazwie: jokai bableves. Była to wspaniała zupa fasolowa.

Atmosfera przy stole poprawiła się. Najzabawniejsze jednak w kulinarnej przygodzie było to, że cała nasza czwórka wywiozła z Węgier obraz reformy, która choć wygląda efektownie, to jednak – jak ów kotlet – jest częściowo nieświeża. Po latach okazało się, że mieliśmy rację.