Szybko czy wolno?
Nie raz i nie dwa światowe stacje telewizyjne pokazywały lokale McDonalda z powybijanymi szybami, a pod nimi rozjuszone grupy ludzi domagających się likwidacji tych „przybytków zła”. Hasłem pod którym występują przeciwnicy amerykańskiej sieci jest obrona tradycji i ludzkich wartości. Uważają oni – nie bez pewnych racji – że mcdonaldyzacja niesie ze sobą dehumanizację. Zarówno pracowników firmy jak i jej klientów. Od tych pierwszych wymaga się dawania z siebie zaledwie ułamka ich możliwości i umiejętności. Reszta jest zbędnym balastem. Tych drugich zmusza się by występowali w roli maszyn wyspecjalizowanych wyłącznie w pochłanianiu kalorii i płaceniu rachunków. W barach szybkiej obsługi kontakty międzyludzkie ograniczone są do minimum. Tak następuje homogenizacja świata. Można się temu jednak przeciwstawiać i w inny sposób.
We Włoszech powstała organizacja o angielskiej nazwie – Slow Food. Zrzesza ona ponad 60 tys. członków, wydaje własny magazyn kulinarny i przewodniki gastronomiczne. Jej celem jest obrona tradycyjnej kuchni. I to nie tylko włoskiej. Co dwa lata organizuje w Turynie Salon Smaku, na którym prezentowane są tradycyjne potrawy z najodleglejszych nawet zakątków świata. Salon cieszy się niebywałym powodzeniem. Stowarzyszenie założył w 1986 roku włoski krytyk kulinarny Carlo Petrini protestując w ten sposób przeciwko otwarciu kolejnego lokalu McDonalda w samym centrum Rzymu, tuż koło Placu Hiszpańskiego.
Jedno ze spotkań tradycjonalistów miało miejsce w Portugalii. Wśród czternastu laureatów Premio Slow Food znaleźli się m.in: Rew Kuang Czun – koreański rybak łowiący sardele metodą stosowaną od tysiąca lat; berberyjskie członkinie spółdzielni Amal produkujące olej i olejek kosmetyczny z drzewa arganowego rosnącego tylko w jednym regionie Maroka; Thierno Maadjou i Mamadou Sow agronomowie z Gwinei Równikowej propagujący uprawę drzew nere, z których nasion produkowana jest przyprawa soumbara – wypierana nawet z afrykańskiego rynku przez kostki maggi; Sebastiana Juarez Broca z Meksyku produkująca czekoladę według receptury Majów. Czy to wszystko jest jednak wystarczającą receptą na zwycięstwo w wojnie smaków?
I w Polsce Slow Food ma coraz większą rzeszę zwolenników. Są wśród nich także wybitni restauratorzy, autorzy kulinarni, znani kucharze. Wszyscy oni promują polskie dania regionalne. Na tym bowiem polega największa zasługa tej organizacji, że dba o kuchnie poszczególnych regionów swojego kraju. Organizowane są konkursy kulinarne, a zwycięzców pokazuje się jak mistrzów świata w piłce nożnej. No może trochę przesoliłem z tym porównaniem. Ale dla mnie mistrz patelni więcej wart od strzelca karnego, a twórca dobrego przepisu jest równie cenny jak kompozytor opery. Co zresztą niektórzy w przeszłości potrafili pięknie łączyć. Wystarczy wspomnieć postać Rossiniego.
A o tym, że są potrawy regionalne warte ocalenia i spopularyzowania to wszyscy wiecie doskonale. O wielu z nich już dyskutowaliśmy. Dziś wymieńcie proszę choć po jednym swoim ulubionym daniu z rodzinnych stron. Ja tu przypomnę mazowiecką lub kurpiowska jak kto woli kiszkę kartoflaną.
KISZKA KARTOFLANA
3 kg ziemniaków, słonina lub tłusty boczek surowy ok.20-40dkg, cebula, 2-3 jajka, sól , pieprz , majeranek i inne przyprawy wg uznania
Obrać ziemniaki i zetrzeć na drobnej tarce, posiekać cebulę w drobną kostkę. Słoninę pokroić na drobne kawałki. Jajka roztrzepać i dodać do startych ziemniaków, następnie zrobić skwarki ze słoniny z cebulą i dodać do ziemniaków. Wszystko przyprawić solą i pieprzem, dokładnie wymieszać, następnie nadziać jelita do 1/2-2/3 ich pojemności. Farsz ma być, aby podczas pieczenia nie popękały kiszki. Piekarnik nagrzać do 180-200 st. Pełne jelita luźno rozłożyć na blachach (posmarowanych smalcem !!) i wstawić do pieczenia. Piec około dwóch godzin, sprawdzając i nakłuwając kiszkę. A jeżeli któraś pęknie to nie przejmować się, ten upieczony farsz jest najsmaczniejszy.
Komentarze
Zabrałem się do sporządzenia kiszki wg przepisu. Zgromadziłem składniki spisane na wstępie. Wszystko szło dobrze, aż doszedłem do miejsca: nadziać jelita… Czyli co? Mam w tym momencie to zjeść? I wejść do piekarnika?
Kolego Henia – w niektórych sklepach mięsnych możesz kupić jelita (świńskie, nie Twoje) Są już doskonale oczyszczone , podsuszone i przesypane solą. Pęczek ma z reguły 10 mb, są oczywiście i większe. Takie jlelita przesypane solą i zamknięte w szczelnym naczyniu – np słoiku pudełku itp – mogą leżeć w lodówce i dwa, trzy lata. Kiedy są potrzebne , odcinasz tyle, ile potrzeba i moczysz w zimnej wodzaie, kilkakrotnie zmienianej co najmniej pół godziny. Potem „rozdmuchujesz” je, przelewasz zimną wodą pod kranem, naciągasz na tubę przy maszynce do mięsa i już.
Do Andrzeja Szyszkiewicza – nalewki od likierów różnią się przede wszystkim zawartością cukru i „mocą” Klasyczna nalewka ma od 60 – do 40 % alkoholu i ma tyle cukru, ile sobie zażyczy „nastawiacz”, czyli może być wytrawna, półwytrawna albo tzw „damska” czyli słodka. Likiery natomiast są słodkie zdecydowanie i słabsze (18 -30%). Nie muszę dodawać, że i pije się je inaczej – likiery ziołowe, „gorzkie” itp pija się mocno schłodzone jako aperityfy w malutkich (20-30 g) kieliszeczkach. Słodkie podaje się do deserów, kawy, podwieczorkółw. Zawsze w małych ilościach.
Jeszcze do Andrzeja i wszystkich zainteresowanych tematem – pod Kórnik przywiozę kilka zestawów ksero moich zbiorów nalewkowych itp. Trudno wszystko skanować i rozsyłać via Alicja. Dziecko mi się buntuje, ale wręczyć w ramach prezentu powitalnego mogę, czemu nie?
Pyro, kserowany likier, to jak list z waglikiem wyslany faksem 🙂
Dzień mokry. Świat się kończy – nawet jelita mierzy się ma mega bity ;-))) (mb)
Ja, ślązaczka niemal z dziada-pradziada często gotuję w domu potrawy śląskie, nieznane na Mazowszu (tu mieszkam), albo nie tyle nieznane, ile uznane za pracochłonne – choćby owe kluski (nie mylić z makaronem). Mogą być z ugotowanych ziemniaków + mąka ziemniaczana (1/4 ilości ugniecionych kartofli) albo z surowych ziemniaków połączonych z ugotowanymi. Te drugie to klasyczne kluski szare. Pisałam też o szałocie – ze skwarkami, który ma wiele wariacji, zależnie dokąd zawędrował. Ale! drodzy państwo, poezją kuchni śląskiej jest ŻUR. Robiony z zacieru kupowanego u „pani żurowej” – na każdym śląskim osiedlu jest taka pani, która poświęca się dla ogółu i kisi u siebie w domu beczkę żuru. Smród straszny, łatwo do pani żurowej trafić idąc „za nosem”. Ale jaki żurek! Nieporównywalny z tym badziewiem w plastikowej butelce, które kiedyś nieopatrznie kupiłam w supermarkecie. Prawdziwy żur śląski jest gęsty, że niemal łyżka stoi – jak lubią niektórzy blogowicze. 🙂 Ale o kuchni śląskiej mogłabym jeszcze dłuuugo… No i oczywiście klasyczny śląski niedzielny obiad: rolada, modro kapusta i kluski. Zupa: rosół z domowym makaronem. Modro kapusta to druga zwrotka poematu o kuchni śląskiej prozą spisanego. I te zisty… (zista=babka, może być drożdżowa) I to wszystko okraszone gwarą śląską… w dechę po prostu. ckni mi sie
Witam wszystkich serdecznie w ten pochmurny deszczowy dzień. Wreszcie mogłam dorwać się do komputera, który mama okupowała od bladego świtu.
Mam informację, do Pana Lulka aby się nie martwił – pieniądze na zlot doszły. W przeliczeniu na konto wpłynęło 151 zł i 47 gr. Panie Lulku – prosze nie wysyłać więcej. Policzymy sie po przyjeździe. Niech Pan mi tylko jeszcze powie na jaki adres mam wysłać Panu książkę.
Co do kuchni śląskiej – bardzo lubię. Rolada z mądrą kapustą – pychota ale u nas w Pyrlandii do tego daje się pyzy (kluski na parze). Mój ukochany obiad, hm… poprosze mamę żeby zrobiła w niedzielę
Pozdrawiam
Och, to śliski grunt, bo doprawdy nie jest dla mnie do końca jasna przynależność regionalna potraw mojego dzieciństwa.
Ale uwielbiałam wprost kwaśne zupy a listę otwierała ogórkowa. Pamiętam jak wchodziłam na stołek ( dość wysoki) bo tylko tak mogłam sięgnąć do garnka. I tak nalewałam sobie kulturalnie, a jakże, na talerz chochlą ( w końcu widziałam, że dorośli tak robią) i delektowałam się…zimną.
A o pierogach ruskich, odsmażanych na rumiano, i podawanych z mocno kwaśną śmietaną, nie! O tym to już nawet pisać nie będę!
Jestem głodna.
Nie, nie w łazić do piekarnika. Tam była Rozalka i wiecie jak to się skończyło. Trzeba nadziać przy pomocy maszynki do mięsa zakładając na nią przystawkę w kształcie zwężającej się rurki. Na rurkę naciąga się flak i frrru leci mieso wypełniając kiszkę. Co jakiś czas trzeba flak przekręcić robiąc przewężenie, lub zawiązać nitką i obciąć. To proste.
Dzień dobry
Mieszkam na kresach zachodnich gdzie ludność jest kulturowo wymieszana dlatego trudno mi jest podać przepis na tutejszą regionalną potrawę. Ale z dzieciństwa( jeździłem na Kujawy do dziadków) pamiętam czerninę. Myślę, że jest to orginalna zupa z tamtych terenów. Czerninę babcia gotowała na rosole zmieszanym z krwią świeżo ubitej kaczki. Pamiętam, że zupa miała słodko – kwaśny smak bo krew zakwaszano octem by się nie ścieła. Czernina wbiła mi się w pamięć z racji drastycznego widoku upuszczania krwi do naczynia w chłodnej i mrocznej sieni- miałem okazję to obserwować. Pamiętam też, że owemu upuszczaniu towarzyszyły opowieści o rannych partyzantach, którym w tej samej sieni w czasie okupacji tamtejszy felczer wydłubywał kule. Jednym słowem pobudzające dziecięcą wyobraźnię obrazy. Podejrzewam, że obecnie byłby kłopot ze zjedzeniem czerniny, włócząc się po knajpach nigdy nie znalazłem jej w karcie.
Pozdrawiam
Krwi dodaje się także do śląskich krupnioków, mniam, mniam. Gorole na krupnioka inacy godajom. Wiedzom jak? Do żymloka krwi się nie dodaje i nie jest taki smaczny.
Wojtku, mam podobne wspomnienia. U mnie w domu bywala czernina z gesi, gotowana z dodatkiem suszonych sliwek. Z ubiciem gesi wiaza sie wspomnienia gesiej szyjki nadziewanej watrobka z dodatkiem bulki, jajka, majeranku, zaszytej i pieczonej obok calego ptaka, nadzianego jablkami. Do gesi bywala kapusta (czerwona lub kiszona) i knedle z bulki lub gotowanych ziemniakow (najlepsze – odsmazane). Na deser zupa nic. Babcia robila znakomita zapiekanke z kaszy jaglanej ze sliwkami… Nam, potomkom „repatriantow” zza Buga, bardzo trudno jest okreslic regionalnosc potraw poznanych w domu rodzinnym 🙁
Otóź to !
Jaka potrawa jest dla mnie (potomka rerpatriantów zza Buga wychowanego na Ziemiach Zachodnich) regionalna? Sam nie bardzo wiem.
Skłaniałbym się w stronę kiszki kartoflannej (!) ale Gospodarz twierdzi, że ona mazowiecka lub kurpiowska. Mam do niej dziwny sentyment, bo robiła ją babka pochodząca z Wilna, zdecydowanie zresztą za rzadko.
Stamtąd zresztą pewnie (?) pochodzi inna babka – kartoflanna. Robię ja często po dziś dzień. Robi ją moja żona – finka. Robią i synowie.
Ciekaw jestem co oni odpowiedzą, gdy koś za dwadzieścia parę lat zapyta ich o potrawę regionalną zapamiętaną z domu.
P.S.
Mój ojciec poczęstowany w ubiegłym roku „moją” babką kartoflanną uśmiechał się błogo i oblizywał.
Kolego Henia spod siodemki – chetnie bym Cie miala za sasiada 🙂
You’re my sort of boy. 🙂 🙂 🙂
Salade de lard séché et copeaux d’Etivaz
Huile de noix et herbes d’alpage
***
Atriaux de Michel Combremont ? l’ail des ours
Fins légumes au persil plat
***
Biscuit et tomme de brebis de Rossini?re aux agrumes
***
Millefeuille de bricelets maison aux poires ? la raisiné
To bylo menu na zebraniu delegatow helweckiego oddzialu organizacji Slow Food.
Wlasciwie jej celem jest nie tyle zachowanie regionalnych potraw, co popularyzacja i zachowanie roznorodnosci odmian warzyw, owocow,zboz i ras zwierzat hodowlanych czyli wspieranie biodywersyfikacji, walka z masowa produkcja i monokulturami, wspieranie niszowych producentow lokalnych specjalow itd. Niektorzy zarzucaja tej organizacji elitarnosc, bo podobno „masy” mozna nakarmic tylko masowa produkcja byle czego. Takich argumentow uzywaja koncerny produkujace zywnosc modyfikowana genetycznie.
Na obrone McD podam, ze maja tam czyste toalety, z ktorych mozna skorzystac bez koniecznosci zamawiania fast foodu 😉
Andrzeju, taka kiszke kartoflana robila rowniez moja babcia Baranowska z Baranowicz i tez za rzadko!
W przeciwieństwie do Wojtka z Przytoka mieszkam na kresach wschodnich.Kto wie,czy nie większą przyjemnością od wytwarzania „slow foodów” jest „slow foodowanie” czyli konsumpcja.
W „mrocznych” latach 60tych zostałem zaproszony na wieś na ceremonię pieczenia chleba.Wieś bardzo starożytna ,nad Bugiem.Honory domu czyniła Pani Helena Zalewska,wsławiona tym,że w wieku osiemdziesieciu kilku lat odbyła podróż za Ural do odnalezionego po latach brata.
Właściwa impreza rozpoczęła sie już po upieczeniu chleba.
Do starożytnego,jeszcze gorącego,pieca chlebowego został wstawiony żeliwny ruszt,na którym zostały ułożone zwoje „swojskiej” kiełbasy.Ruszt został obłożony pszeniczną słomą,która po pewnym czasie zaczęła dymić.Kiełbasa się piekła i jednocześnie podwędzała w pszenicznym dymie.
We właściwym czasie, na stół rozstawiony pod rozłożystą jabłonią,wjechały bochny upieczonego wcześniej chleba i półmiski z pszenicznie pachnącą kiełbasą!
Oczywiście nie samym chlebem(i kiełbasą)człowiek żyje.Biesiada została uświetniona odpowiednią ilością „swojskiego”,wysokooktanowego napoju wyskokowego!
Aromat tej kiełbasy prześladował mnie długo i kiedyś,w domowym piekarniku,spróbowałem odtworzyć tę procedurę;skończyło się niewielkim ale efektownym pożarem!
Smacznego!
a.j
Jestem bardzo nierozgarnięta. Dziwiłam się, czemu Pan Piotr uparcie pisze: Nemo napisała i nie wyciągałam z tego żadnych wniosków. O innych zadziwieniach nie będę wspominać, więc tu się ubiorę w stosowny workowaty strój, posypię głowę stosowną substancją i zawołam:
Przebacz Nemo. 🙂
Pozdrówka dla wszystkich, uciekam do mamy.
Andrzeju.Jerzy
A propos aromatu kiełbasy. Mój kolega z pokoju w akademiku przywoził od rodziców ze wsi(Śląsk Opolski, okolice Głubczyc)kiełbasę swojskiej roboty, którą po uwędzeniu wciskano ciasno,pęto za pętem w słoje i zalewano smalcem. Zarówno kiełbasa jak i nasycony jej zapachem smalec były czystą poezją, po prostu niepowtarzalny smak. Po kilku latach, zimą wybrałem się w okolice Końskich w Świętokrzyskim i trafiłem w jednej ze wsi na zakrapianą bimbrem imprezę. Wyobraź sobie, że na zakąskę podano kiełbasę o takim samym smaku. Uwierzyć nie mogłem swoim kubkom smakowym. Jedyne wytłumaczenie jest takie, że rodzice mego kolesia pochodzili spod Końskich. I to jest możliwe, bo mowił mi kiedyś, że nie byli rodowitymi ślązakami tylko powojennymi osadnikami.
Pozdrawiam
Teraz ja dorwałam się do maszyny.
Wojtku, zbocz czasem w podróżach w stronę Wielkopolski – prawqie każda knajpa po drodze ma w karcie czerninę „na dróbkach z owocem” i z kluskami. Osobiście nie jadam, ale jest powszechnie lubiana.
Misiu, zadzwoń do mnie, podam Ci przepisy – najprostsz – 3 kg wiśni (z tego 1 kg pozostawiony z pestkami) 2 goździki, kg cukru – pozostawić do rozpuszczenia się cukru (dwa – 3 dni czasem przemieszać ostrożnie). 3 l procentów wlać i trzymać w ciemności 6 tygodni. Zlać po tym czasie, dolać tyle ostudzonej, przegotowanej wody aby uzyskać pożądaną moc (najlepiej 2 l.) Zlać do butelek, używać po 4 -6 miesiącach.
Teraz ja dorwałam się do maszyny.
Wojtku, zbocz czasem w podróżach w stronę Wielkopolski – prawqie każda knajpa po drodze ma w karcie czerninę „na dróbkach z owocem” i z kluskami. Osobiście nie jadam, ale jest powszechnie lubiana.
Misiu, zadzwoń do mnie, podam Ci przepisy – najprostsz – 3 kg wiśni (z tego 1 kg pozostawiony z pestkami) 2 goździki, kg cukru – pozostawić do rozpuszczenia się cukru (dwa – 3 dni czasem przemieszać ostrożnie). 3 l procentów wlać i trzymać w ciemności 6 tygodni. Zlać po tym czasie, dolać tyle ostudzonej, przegotowanej wody aby uzyskać pożądaną moc (najlepiej 2 l.) Zlać do butelek, używać po 4 -6 miesiącach.
Jak inni potomkowie przesiedleńców zza Buga, nie bardzo wiem, co było potrawą regionalną w naszym domu. Może ‚gołąbki’, które Babcia robiła inaczej, niż reszta świata. Otóż nie z mięsa mielonego, ale z drobno pokrojonej i duszonej z cebulą karkówki. Ja też takie robię, bo rodzinie nie smakują inne. Polecam, chociaż czasochłonne. Mięso przygotowuję w przeddzień.
Bywała też u nas nie galareta z nóżek, ale studzinina, do krórej Babcia dodawała zmielone skórki – nie lubiłam tego.
Piękny temat „zadał” nam dzisiaj Gospodarz! Dobrego dnia wszystkim życzę.
A moja regionalna potrawa w domu sa i byly pielmienie, jako, ze urodzilam sie na Syberii. Teraz nabywam moja potrawe regionalna w sklepie „rosyjskim”, w ktorym sprzedaje Litwinka Ola (dajac mi nielegalnie ze znizka) , zas wlascicicielem jest Afganczyk, poeta, a sklep znajduje sie w zachodnim Londynie.
Hej, Gospodarzu, Polonisto! Miedzy „jako” i „ze” nie stawiamy przecinka? Czy stawiamy? Bo postawilam i dostalam watpliwosci.
Dzień dobry!
Slow food zwycięży – bo wszyscy lubimy zasiąść przy stole i zjeść, a nie wrzucić byle co na szybko.
Fast food jest potrzebne, kiedy i my gonimy, wiadomo. Ale mnie trzęsie, kiedy MacDonald’s wpycha się do „centrumu”, jak na przykład we Wrocławiu na Swidnickiej o krok od Rynku. Jego miejsce jest w mieście, ale akurat z tym miejscem ja mam problem. Chciałam tam zrobić zdjęcie menu, bo rozśmieszył mnie „MacWieprz”, oj, ale na mnie nakrzyczano, wrzask, że nie wolno, że chcę wykraść tajemnice… Jakie tajemnice?! Hamburgera?! Wśród licznych podróży i jedzeniu w biegu zdążyłam zgłębić „tajemnice” hamburgera. A zdjęcie i tak zrobiłam, nie zauważyli nawet (tylko niestey, nie menu).
„W temacie” kiełbasy – kupiłam wczoraj jałowcową w polskim sklepie, bo się pojawiła (nasze panie jej nie sprowadzały z Toronto). Rozczarowanie – bardzo tłusta i parę plasterków leżało na żołądku dosyć długo, a i za dużo tłuszczu to taki mdły smak. Ale pewnie wszystko zależy od masarza.
Studzininę robiła nasza Pani Domaradzka – bardzo lubiłam.
Do Gospodarza:
Przyszło mi do głowy, czy organizacyjnie nie byłoby lepiej, gdyby filmiki – porady kulinarne istniały jako osobne wpisy? Na przykład jeśli quiz w środę, to filmik w czwartek. Bo jak przychodzi środa, to latamy jak z pieprzem (kulinarnie!) i po quizowych wpisach, i po filmowych. Taka sugestia.
A wiesz, ze w licznych polskich sklepach, ktorych jak grzybow po deszczu przybylo w Londynie, wiekszosc polskich kielbas jest nie do jedzenia? Sa po prostu do niczego. Obok mnie pojawil sie jakis sklep pod nazwa „Mleczko” (to chyba nazwisko wlasciciela). I wszystko tam jest albo przedatowane, albo obrzydliwe, albo jedno i drugie. Wrocilam do nich z butelka otwartego soku z marchwi (Kubus) ktory byl zfermetowany. Oddano mi pieniadze z nadetymi minami jak za PRLu.Nikt nawet nie burknal „Przepraszam”. Ale tlocza sie tam nieustannie jacys polscy robotnicy i kupuja!
W POlsce, musze powiedziec nie nadzialam sie na produktu tak nedznej jakosci. Podejrzewam, ze uplunniaja wszystkie zapasy nie przytjete do Rosji z powodu zlej jakosci.
Jak chce miec dobra (wzglednie) polska kielbase, to ide albo do wspomnianego tu wielokrotnie sklepu rosyjskiego, albo nieco dalej – do Pana Bronka. przyjaciela naszego Gospodarza.
Heleno
W kraju zakupy też wymagają czujności i ostrożności. Ostatnio bób zepsuty(zapakowany szczelnie w woreczek) sprzedała mi dziewucha. Czy wpadłoby Ci do głowy otwierać woreczek i wąchać bób w sklepie? Zmęczony byłem po pracy, wrzuciłem bezmyślnie do gara i gotuję. Za chwilę odór jak cholera się rozpełzł po mieszkaniu. I co, miałem to g…no wieźć do miasta i oddawać? To samo jest z wędlinami – albo naszprycowane wodą, albo chemikalia lub tłuste jak diabli. Kiełbasę podsuszaną, szyneczki wędzone i boczki kupuję tylko u mojej pani w budce mięsnej. Prymityw tam jest jak diabli ale wyroby pyszne i widać(czuć), że masarz się stara a ekspedientka nie kantuje. Nawet kiełbasy dla psów(1 euro)za kilogram tam kupuję bo kundle za nimi przepadają i nie chcą patrzeć nawet na globalistyczną karmę reklamowaną w TV. Niestety, jak piszesz, tę powszechną bylejakość i naciąganie rodacy przewieźli do Londynu. Wstyd!
Pozdrawiam
Kiszka z szyjki gesiej to byl moj przysmak z dziecinstwa. Rodzice sa z Jedrzejowskiego. A niedzielny obiad to byl rosol z domowym makaronem a na drugie sztukamies, ziemniaki z wody z podsmazana na masle cebulka oraz mizeria. Mniam…
Pozdrawiam
a.
Alicjo,
MacWieprz to niemal jak „bułęsa z balceronem”.
P.S.
Przepraszam za niesmaczny żart
Obie Pyry !
Dziekuje, cuda bywaja na swiecie. Czasami, ale chwala Najwyzszemu. Ksiazki prosze nie wysylac. Jak przyjade, to bede mial okazje byc moze osobiscie zobaczyc mloda Pyre i uzyskac. ksiazke. Pieniadze prosze skasowac z sumy ktora wyslalem. Zeby nie bylo dlugow towarzyskich. Mam niedobry obyczaj zapominania o malych dlugach. O duzych nie klopocze sie to zmartwienie moich wiezycieli.
Co zas tyczy sie nalewek, wedlug mojego doswiadczenia robie je w nastepujacy sposob. Cukrem zasypane, odpowiednie, oczyszczone owoce zapominam gdzie postawilem. Najlepiej pudrem na kilka miesiecy nie mieszajac ale pod szczelnym przykryciem. Moga stac na sloncu. Potem znajduje, mieszam i znowu odstawiam. Uzywam mocnej wodki zbozowej do nalewek, ktora ma 80 % mocy. Jesli mam wlasna a chce dodac czadu, to wybieram odpowiedni gatunek czesto kontrastowy. Na przyklad sliwowice do malin lub jerzym albo do dojrzalego czarnego bzu itp. Nie nalezy uzywac spirytusu 95 %, na cale szczescie u nas niedostepnego bo wtedy owoce scinaja sie. Spirytus wlewam do owocow, mieszam i zapominam na kilka dni ale tym razem w ciemnym pomieszczeniu.
Po kilku, kilkunastu dniach, moze byc i dluzej cedze nalewke od owocow. Owoce ida do ciast i tortow dla dzieci, raczej doroslych, niektore nadaja sie do herbaty lub jak ktos lubi do kawy. Nalewke nalezy zlac w duze szklane naczynie juz nie mieszajac. Proces sedymentacji moze trwac krotko lub dlugo w zaleznosci od rodzaju gosci jacy sie przytrafia. Moc moich nalewek to oklelo 60 – 70 %. Zaleznie od smaku: do dzikich mies, na apetyt albo zakonczenie biesiady. Mozna laczyc dania z winami. Na przyklad zaczac kieliszeczkiem dla pobudzenie apetytu i rozszerzenia szarych komorek, potem w zaleznosci od potraw, biale, czerwone lub rozowa obowiazkowo miejscowe wino i na koncu przy kawie i deserach, ze wspomna o nalesnikach cos dla zamkniecia gamy smakowej.
Likiery to calkiem inna para kaloszy ale o tym innym razem
Dziekuje za pelne sukcu zalatwienie sprawy ale co SWIFT i IBAN to inna rzecz. Jakby bardziej staroswiecka
Pan Lulek
Heleno
Niestety jakość wędlin bardzo się pogorszyła, Wszystkie stają się jednakowe w smaku czyli nijakie. Widziałem ostatnio na targowisku przyprawy do kiełbas . Przyprawa toruńska ,żywiecka , krakowska parzona , śląska … Istny horror lub jak kto woli horroszoł. Owszem pojawiają się dobre wędliny ale ceny mają dwukrotnie wyższe.
W sformułowaniu „jako że” przecinek stawia się przed „jako”. Taki zwrot zastępuje „ponieważ” albo „bo”. Ale te wszystkie mądrości zna Basia. My jesteśmy z jednej grupy na jednym roku. Ona chodziła na ćwiczenia a ja do Stodoły i Hybryd. Już wtedy łączyła nas spółka. Naukowa. To znaczy ona żywo uczestniczyła we wszystkich zajęciach a ja korzystałem z jej notatek.
Moje doswiadczenie z polskimi wedlinami jest tez dosc negatywne. Jezeli nie dostane od kogos wyrobow z malej uczciwej wytworni, to kupuje jedynie kielbase krakowska sucha, i kabanosy pakowane prozniowo. Wszystko inne staje sie natychmiast po zakupie oslizle i plesnieje, nie ma mowy o transporcie na wieksza odleglosc. O, jeszcze niedawno „odkryty” kindziuk z bialostockiego, chyba jedyna dojrzewajaca, a nie psujaca sie wedlina. Nie wiem, na czym opiera sie propaganda o wyzszosci polskich wedlin nad innymi? Z jednej strony przemyslowa hodowla zwierzat z pasza wzbogacona przyspieszaczami: antybiotyki, estrogeny, thyreostatyki (przeciw utracie wody), srodki uspokajajace i betablockery, by swinie nie padly na zawal zanim dojada do rzezni. Z drugiej strony – nowoczesne technologie pozwalajace na „uzysk” 1,5 kg szynki z 1 kg miesa, plyny imitujace kolor i zapach wedzenia, a na koniec sprzedaz „odswiezanych” wyrobow. 🙁 I jeszcze mozna nabawic sie trychinozy, bo weterynarze badaja mieso byle jak.
Najlepsze szynki, kiełbasy i wędzona słonina z papryką powstaje za moją sauną. Tam jest malutka wędzarnia i leżą klocki starej gruszy ora wisni. Jest też trochę olchy o pomarańczowym drewnie. Parę razy w lecie uruchamiam wędzarnię i wówczas jem bez leku a ze smakiem.
Zaloze sie, ze Stodola i Hybrydy byly lepszym uniwersytetem (zycia) niz polonistyka :). Tez tam bywalam. Pamietam jak 9 marca 68 r, przyszlam do Stodoly (tam byla gielda wiadomosci, po aresztowaniach) z kolezanka pianistka i ona natychmiast podeszla do stojacego tam pianina i zaczela grac „Rewolucyjna”. Wszyscy z miejsc powstali. Wydawalo nam sie wtedy, ze byl to gest niebywalej odwagi. I zapewne byl. Ciagano nas potem na przesluchania, ale byly tez i dodatkowe powody.
Cudowny dzionek i następne dwa maja być podobne.
Ach, teraz to bym trąbił nawet podwójnego McDeja ale na całe szczęście jeszcze tutaj brak. Należy im przyznać, ze są stali w produkcji i maja taki sam smak w każdej szerokości geograficznej. Po zjedzeniu tych produktów nie występują również problemy gastryczne, paprotki z tego powodu nie cierpią. Wesoło o McDejach śpiewa K. Dauszkiewicz.
A kto otwierał nad Wisłą pierwszego mcdonaldsa? ? firmę w której pracownicy nic nie mają do powiedzenia. To był odlot na 100 fajerek, jeszcze dziś to wspaniale bawi.
A kindziuk to jeszcze swojska kiełbasa czy już nie? ? dobre toto, cieniutkie plastereczki i nic do tego, by nie popsuć smaku.
Ale teraz i tak nic z tego, na takich falach mogą wystąpić problemy z trawieniem. Banan musli i maślanka powinno wystarczyć.
Spływam na wodę.
Dziecko sobie poszło towarzysko i mogę sobie spokojnie powspominać smaki dzieciństwa. Już pisałam, że pochodzę z dwóch tradycji regionalnych – Górnego Śląska i Wielkopolski. Tradycja śląska była w naszym domu uboższa, bo Mama była Poznanianką i śląskie potrawy gotowała „dla męża” W niedzielę musiały być śląskie rolady (od poznańskich różniły się tym, że prócz boczku miały także paski kiełbasy), do rolad modra kapusta z jabłkami i „hanysowe kluchy”. Do ulubionych potraw mojego Ojca należały jeszcze peklowane żeberka wieprzowe z gotowaną, kwaszoną kapustą i boczek wieprzowy pieczony z dużą ilością czosnku i tak jakoś wysmażany z większej ilości tłuszczu, że był lubiany nawet przez dzieci. Natomiast kuchnia wielkopolska to z zup – ślepe ryby” (kartoflanka), polewka z kwaśnego mleka i śmietany, flaki ( w odróżnieniu od warszawskich gotowane nie na rosole, ale w smaku warzywnym, bardzo pikantne, zabielane kwaśną śmietaną), „białe kwaśne” (nie jadam – zupa z podrobów , przede wszystkim z płucek), z mięs nieśmiertelna golonka peklowana, gicz cielęca pieczona, kaczka z jabłkami i obowiązkowo z pyzami (drożdżowymi, podobnie jak rolady wołowe), również gołąbki wielkopolskie różnią się od innych tym, że są (albo były) bez ryżu z samym mięsem, za to obsmażane w tłuszczu, kapusta jest na wierzchu rumiana i duszone w sosie, nie wypiekane. No i jeszcze pyry z gzikiem, czyli ziemniako gorące podawane do twarożku z celublą, szczypiorkiem i smietaną. Jest pewnie tych regionalizmów więcej, albo i dużo więcej (np zupy warzywne typu eintopf, zawsze z solidną wkładką). Więcej mi w tej chwili nie przychodzi na myśl, chociaż nie wiem, może tzw „zielone śśledzie” czyli śledzie świeże, nie solone, bardzo u nas lubiane?
Panie Piotrze, domowa wedzarnia to jest to! W moim rodzinnym, poniemieckim domu byla taka w piwnicy. Uzywana pozna jesienia i zima. Pamietam, jak w sieni snul sie dym i zapach nie do opisania. Przez kilka dni, w zimnym dymie, wedzily sie szynki, kielbasy i poledwice, czasem ryby.
W pazdzierniku 79 spedzilismy z moim szwajcarskim slubnym tydzien „miodowy” nad Baltykiem. Pomijam cudowna pogode z barwnymi starymi alejami na Pomorzu i inne imponderabilia, jak 7 pieknych prawdziwkow wokol samotnej sosny na plazy, cieply piasek wydm w Lebie i wielokilometrowe spacery po pustych plazach. Jakos tak dojechalismy do Wladyslawowa i wiedzeni jakims przeczuciem nabylismy duze plastikowe wiadro na tamtejszym targu. Kilka godzin pozniej na baltyckiej plazy spotkalismy rybakow ze skrzynia pelna pieknych wegorzy, zywych oczywiscie. I tu przydalo sie wiadro! Kupilismy „do pelna”, zawiezlismy do domu i uwedzili w tej wedzarni. To byly najlepsze wegorze w zyciu!
nemo 10:57 Ania Z. 14:45
Wspominacie czule potrawę z rodzinnych stron: „gęsią szyjkę” repatriantów zza Buga czy „kiszkę z gęsiej szyjki” z Jędrzejowskiego. Ale te rodzinne strony, to cały świat niemalże, albo i jeszcze co innego. Ta gęsia szyjka to też ulubiony „przysmak z rodzinnych stron” Żydow z dawnej (tzn. przedwojennej) Polski, Białorusi, Litwy, Ukrainy. Pisze o nim w swym przewodniku kulinarnym Michał Paradowski tak:
„. . . gęsi pipek. Zaraz, zaraz! Gęsi pipek, czy też po hebrajsku pipkes (…), to skóra z gęsiej szyi faszerowana przepuszczonymi przez maszynkę i smakowicie doprawionymi wątróbkami. Szyja to obowiązkowy (już z samej nazwy!), jeśli nawet nie główny element potrawy; pipkes nie może istnieć bez szyi, tak jak i gęś nie może istnieć bez szyi.”
jak zwykle ni z gruszki, ni z piertruszki, ale sie odezwe, bo moja radosc jest wielka i musze sie z Wami podzielic: trafilem kurki, ale beda jaja
Sławku gratulacje. A dużo tych kurek, czy tyle, co do sosu albo jejecznicy?
Trafiłeś kurki to będą kurki, a nie jaja!
Zazdroszczę 🙁
U mnie jest taki lasek (kiedys koło niego mieszkałam) i kurki bywały, ale nigdy, jak było sucho. Teraz jest tak sakramencko sucho, że nie mam co marzyć i nie wysyłam chłopa komarom na pożarcie, lasek jest na takim półwyspie otoczonym moczarami. Deszcz był przedwczoraj, lunęło przez moment, potem mżyło, pod drzewami sucho – co to za deszcz!?
No ale smacznego, miej chociaż Ty uciechę i popieść swoje kubki smakowe 🙂
p.s. Kupiłeś czy uzbierałeś?
Tradycyjna fińska savusauna (sauna dymna) używana bywa również jako wędzarnia.
„Po pierwszych przymrozkach owce idą pod nóż. Musi być na tyle zimno aby muchy nie dobrały się do mięsa. Następnie wiesza się mięso na kilka dni aby skruszało poczem kolejne kilka dni leżakuje w solance. Drzewiej solono szczodrze – dziś w dobie zamrażarek można solić mniej.
Na dzień przed wędzeniem Nils i Dina wieszają mięso w saunie. O szóstej z rana rozpalają ogień. Mięso wisi w dymie i cieple do momentu gdy temperatura osiągnie 120 stopni, gdzieś tak po południu. Około czwartej po południu jest zazwyczaj gotowe, wtedy schodzą się krewni i znajomi aby spróbować”:
http://matochfritid.yle.fi/specialartikel.php?id=1054
Andrzej,
a próbowałeś tak wędzonej owcy? Bo ten czas wędzenia wydaje mi się cosik krótki…
Mój Tata z Dziadkiem też wędzili kiełbasy i pamiętam, że to był długi proces. Całkiem być może, że jeden dzień, a dla mnie, smarkatej naonczas, była to wieczność, czyli 3 dni.
Andrzej, Alicja
Szynki, boczki itp na długie przechowanie wędziło się i kilka tygodni – codziennie po trochę w zimnym dymie. Kiełbasy można było wędzić 1-3 dni (zależy jaka i temperatura dymu mogła być wyższa). Moja Teściowa w beczce wędziła śledzie albo węgorze jeżeli były do kupienia, przez 6 godzin. Jeszcze teraz można kupić tradycyjne wędliny ale są nieprzyzwoicie drogie. Czasem w delikatesach są próżniowo pakowane paczuszki cieniutkich jak opłatek wędlin – kindziuka, szynki surowej, surowego baleronu. Plasterków w folii jest 5 albo 10, wagi w tej chwili nie pamiętam, ale to 50 albo 100 g , a cena ok 6,50. Czasem dużo więcej.
A to dobrze pamiętam, bo jak tak po zakamarkach pamięci pobuszowałam teraz, to przypomniało mi się, że trzymali warty nocne, żeby podtrzymać ogień. Wędzarnia była z beczki, wkopana nieco w ziemię, ale reszta szczegółów…
W każdym razie wydało mi się to dłuuuuugim procesem. No dobra, to ja wywiesić pranie i może jakiś obiad przygotować powoli.
Miłego weekendu wszystkim!
Owszem, jadłem zarówno szynkę jak i udziec barani f?rfiol (dosłownie „owcze skrzypce”) wędzone tą metodą. Znakomite. Przyznam jednak, że gotowe wyroby przechowuje się w lodówce i mają dość „surowy” smak.
Są tu przynajmniej trzy metody wędzenia: zimna, gorąca i „saunowa”. Przy tej ostatniej temperatura jest najwyższa. Wysoka jest również wilgotność powietrza w saunie.
Ja tez wedze czasami. W kuchni. Mam do tego sopecjalna wedzarke i wiorki hikorowe. Jest to wysoki garnek ze stali. Na dno idzie plaska miska, na ktorej daje sie opilki. Nastepnie na tym sie ustawia mniejsze naczynko z plynem-marynata. Potem na wysokosci +/- 3/4 garnka wchodzi sitko (ma dwa pieterka) na ktorym ukladam np filety lososiowe, kawalek kaczki lub kury – wczesniej zamarynowane. Potem przykrywka z dziureczka. Stawiam to na bardzo malym gazie i otwieram okna i drzwi na podworko. Losos – ok 40 min. Drob – godzine i pol. Wychodzi to bardzo pyszne, ale zapach wedzonego utrzymuje sie dosc dlugo – pare godzin. Dlatego nie wedze za czesto, bo mnie to strasznie irytuje.
Wspanialy jest losos, umarynowany w winie, ziolach i posmarowany cienka warstewka pachnacego miodu syberyjskiego – kiedys taki przywiozla mi z Azerbejdzanu Irena Lasota. Niestety juz wyszedl.
f?rfiol
f?r = owca
fiol = skrzypce
Co się człowiek naszarpać musi:
http://aszyszkiewicz.data.slu.se/ffiol/
Może zainteresuje Państwa fakt, że z roku na rok zwiększa się w Polsce liczba osób, które wędzonki robią sami, w wędzarniach wybudowanych w ogródkach własnych lub u przyjaciół. Wędliny, kiełbasy, są wtedy z mięsa, a i ich cena nie jest odstraszająca. Często robię kiełbasy, do wędzenia i na białe, które mrożę po ugotowaniu. Dobrze takie smakują, w odróżnieniu od tych, które proponuje handel. Handlu w tym zakresie – nie używam, co i Państwu serdecznie doradzam.
To co piszecie Państwo o wędlinach polskich sprzedawanych w Londynie jest chyba wynikiem jakiejś obłędnej głupoty ich producentów. Nie opłaca im się robić dobrych, czy nie wie jak dobre się przedstawia? Może robią je osoby bez doświadczenia i umiejętności pytania klienta o zdanie? Przyznam, że nie rozumiem.
Pozdrawiam, tss
Wedzarnia w ogrodzie jest moim wielkim marzeniem. Kiedys, kiedy mieszkalam w NYC, przychodzil do nas do redakcji Polak, ktory sam wedzil wegorze. Przynosil jeszcze cieplawe, zawiniete w gazete. Przez dwa lata wykupywalam u niego ogromne ilosci – dla siebie i na prezenty. Ktoregos dnia przestal przychodzic. Zaczelam sprawdzac i okazalo sie, ze wrocil do domu i rozpalil ognisko z mebli i gazet posrodku pokoju. Jak przyjechala straz ogniowa, juz nie zyl.
Nasza rozpacz byla absolutnie szczera.
A takich wegorzy nigdy juz nie jadlam!
tss,
być może z londyńskimi wyrobami jest tak, jak Helena pisała, że sprowadza się z Polski – w końcu żabi skok, samolotem 2 godziny. Ale mnie mimo wszystko zależałoby na rynku zbytu i satysfakcji klienta!
U nas w Toronto nie brak dobrych masarzy, takich jeszcze co to pamiętają, co to dobry wyrób. Ania Z. i Lena pewnie mogłyby na ten temat więcej, ja „na prowincji” mam tylko jeden sklep polski i wyroby od różnych masarzy. Zdarzają się lepsze, gorsze, ale powiem Ci, że na ogół nie narzekam i nigdy nie udało mi się trafić na paskudztwo – narzekałam na jałowcową wczoraj kupioną, bo mogła być kapkę chudsza.
Słuchajcie, ja tu czegoś nie rozumiem. Przecież z pamięci potrafię wymienić kilkanaście firm w samym Poznaniu i okolicy, które robią przyzwoite wyroby. Paskudztwa są najczęściej w sieciowych sklepach, które mają absurdalnie niskie ceny (kiełbasa za cenę 0,5 kg mięsa. Ludzie decydują się na zakup takich wędlin tylko dla ich ceny. Nie znaczy to, że na rynku nie ma dobrych wyrobów. Czyżby więc ktoś do Londynu woził kiełbasę z Realu albo Tesco? Ja sobie też robię kiełbasę ale nie wędzę, bo nie mam jak, a do chleba często używam mięsa pieczonego czy gotowanego, mielonego itp, albo dobrego boczku wędzonego Lubię wiedzieć, co jem.
W zeszlym roku tuz przed Wielkanoca nasza sedziwa przyjaciolka Jasia poszla po kielbase do supermarketu (swietnego), w ktorym i my robimy zakupy – Waitrose. I okazalo sie, ze sa szynki niemieckie, wloskie i iberyjskie, sa chorizo, sa kielbasy z Francji, sa miejscowe wyroby i ani jednego polskiego! Na Ealingu, ktory mowi po polsku! Zawsze bylo wszystko! Wiec poprosila menagera o wyjasnienie. I menager powiedzial jej, ze niestety inspekcja, ktora ta siec sklepow przeprowadzila w Polsce u hodowcow bydla , wykazala, ze zwierzeta zyja w warunkach okropnych, brudnych, ze sa udreczone kiedy trafiaja do rzezni. A poniewaz inspekcja poprzednia nie wypadla lepiej, Waitrose postawil warunek, ze nie bedzie kupowal produktow dopoki to sie nie zmieni.
Bylysmy zachwycone, ze tak nasz sklep sie zachowal.
Po ponad pol roku kielbasy i wedliny wrocily do dzialu garmazeryjnego. Byla takze przez pare tygodni notatka, ze Waitrose „is satisfied” z warunkow produkcji kupowanych obecnie w Polsce produktow masarskich. I przeprosiny „for any inconvenience caused”. Pojawienie sie tego ogloszenia w dziale garmazeryjnym znaczy zapewne, ze wielu klientow pytalo co sie stalo. Nie wiem czy znaleziono innych eksporterow, czy tamci pierwsu sie poprawili.
Ale faktem jest, ze wiekszosc tego co sie widzi w roznych tanich i nie tylko tanich sklepach w Londynie z Polski jest strasznej jakosci. Ja tez tego nie rozumiem.
O mamo, Panie Andrzeju, jak wygląda sauna dymna? 😯
mt7,
mniej więcej tak:
http://www.viiniverla.fi/Saunat_se.htm
albo tak:
http://www.savusauna.fi/
w lewej szpalcie jest „Savusaunagaleria” z obrazkami
z tymi kurkami, to wyszlo tak, ze przyjaciel sie ruszal w poszukiwaniu trompette des morts, do krolika, wiec poprosilem, ze jak trafi na kurki, niech wezmie garsc dla mnie, no i wzial, zrobilem sos do krwistego i wyszly, wiec nawet dla jaj juz nie styklo
po lasach nie kical, tylko po sklepach, sam bym kicnal, alem uwiazan w robocie, 6/7 dni po 10-12h na dzionek, a podobno zabojad powinien pracowac 35h tygodniowo, chyba jestem nietypowy, a moze nie do konca zabojad?
jak go zwal, tak go zwal, bylo dobre, Mlody jeszcze sie oblizuje, Lepsza sie nie zalapala, bo w delegacji z misja kupienia kolejnej flaszki octu balsamicznego,
zeby choc troche zostalo w temacie, wspomne o gosciu, ktory wedzi: glownie maigret de canard, w sezonie wegorki, a przy okazji czosnek, dla mnie odkrycie, daje go prawie nawet do kawy, polecam eksperyment przy kolejnym wedzeniu
niestety podobnie jak poprzedni wpisownicy, mam niezbyt mile wspomnienia o polskich wedlinach z ostatnich lat, ot tak na rogu niczego dobrego juz nie kupi, trzeba ludzi pytac, zeby trafic na cos porzadnego, owszem ceny inne, ale i kubek sie cieszy, na Olawskiej jest taki, co sprzedaje sensowny towar, ale kolejka jak za Gierka, mnie tam pikutek, bo jak jestem na miejscu, to, mam czas
ale zeby do Londynu nie mozna bylo dowiezc poprawnego towaru?, ot dziady, niech spieprzaja
Hallo mt7, sciagnij juz ten worek, nie posypuj niczym glowy i sie nie sumituj 😉 Kazdy moze mnie uwazac za kogo chce i z czym chce – kojarzyc 🙂 Wybor neutralnego nicka okazal sie (bez podtekstu i zamierzenia) ciekawa proba, jak sie innym skojarza moje wypowiedzi, komu (plciowo) zostana przypisane? Mam nadzieje, ze nie czujesz sie w jakis sposob oszukana lub rozczarowana moja „niemeskoscia”. Moj ojciec byl rozczarowany, kiedy po pierwszej corce pojawila sie druga (ja), a potem trzecia… 🙁
Nad zdjeciem z tymi golymi chlopami w saunie, napisane jest „tarkoitus”. Slowo „tar” to po ang, dziegc. Strach pomyslec co tarkoitus moze oznaczac…..
Ależ skąd, Nemeczko 😆
Dziwiłam się skąd te kwiatki, rabatki, jedzonka, córa, a kobietki prawie nie widać. Doszłam do wniosku, że zdjęcia musi robić kobieta. Piękne są ,:!: teksty zresztą też. 🙂
Zawsze jakoś mniej skrępowana czuję się wobec kobiet, więc z tego powodu cieszę się. 😎
Ale panom, broń Boże, niczego nie ujmuję. 😉
Andrzeju, człowieku dobry, czy myślisz, że ja coś rozumiem z tego języka.
Wiem, jak wygląda sauna, tylko sądziłam, że parą i temperaturą, tudzież wodą, no jeszcze rózeczką, ludzi się traktuje. A dym? Do czego dym? Jaki dym? Z czego dym?
Niech mi Pan opowie trochę. 🙂
Wędzonych w dymie z ziół?
Idę spać. Mam ciekawą książkę.
Dobrej i spokojnej. Hej. 🙂
Heleno,
Tłumaczę nagłówek i pierszy akapit:
„Cele i zadania klubu sauny dymnej:
Międzynarodowy klub sauny dymnej zostal założony w saunie prezesa klubu w Mouhijarvi 1990-08-12. Wówczas założyciele stwierdzili, że w ciągu ostatniego półwiecza know-how sauny dymnej wśród Finów poszło niemal w zapomnienie pomimo znacznego wzrostu zainteresowania tą tradycyjną odmianą sauny”
Rzeczywiście tradycja poszłaby niemal w zapomnienie, gdyby nie grupa entuzjastów która w latach 80 zaczęła ją pieczołowicie przywracać.
Sauna dymna to (jak widać na obrazkach) niewielki drewniany budynek bez komina z paleniskiem w środku. Na palenisku ułożona jest warstwa kamieni – jak w saunie nowoczesnej. Wokół ścian są ławki.
Palenisko rozpala się drewnem, dym wypełnia budynek, sączy się przez specjalne otwory na zewnątrz. Przed wejściem do sauny gasi się ogień, wietrzy się saunę nieco z tego dymu, temperatura jest niższa niż w tej nowoczesnej. Wodą polewane rozgrzane kamienie dostarczają przyjemnej gorącej wilgoci. Witki brzozowe idą w ruch – ale to już widać na obrazkach. Atmosfera bardzo przyjemna. Pachnie wspaniale (łatwo sobie wyobrazić jak się czuje węgorz w wędzarni).
Ściany drewnianego budynku przesiąknięte są oczywiście dymem a drewno poczerniałe.
Stare fińskie przysłowie mówi, że:
Jos terva, viina tai sauna ei auta niin kuolema on lähellä.
czyli:
Jeżeli smoła, gorzałka lub sauna nie pomaga znaczy śmierć blisko
Jednym słowem jest tam i smoła…
Mam wrazenie, Andrzeju, ze opusciles najciekawszy kawalek: dotyczacy tarkoitus. A to co przetlumaczyles – toz to normalna syberyjska BANIA!
Ok… a jak się do sauny finskiej ma rosyjska bania? Oglądałam kiedys film dokumentalny „Bania” (zarejestrowałam), rzecz się działa pod granicą fińską. Domyślam sie, że to samo 🙂
Oglądaliśmy to z naszymi Ruskimi, geologami. Wyjaśniali nam niektóre sprawy 🙂
o proszę.
łajza minęli o bani z Heleną.
Jaka sliczna ta finska bania u P. Andrzeja.
Droga Pyro, mam pytanie w sprawie domowego robienia kielbasy.
Robie sie coraz bardziej podejrzliwa co do sposobu jej produkcj i dodawania roznych upiekszaczy wygladu i smaku. Rok temu kupilam wiec w pudelku solone flaki (ktore dotej pory mam w zamrazalniku) oraz wzielam od mamy stara metalowa reczna maszynke do mielenia miesa.
Jednakowoz nigdzie nie moglam dostac tej nakladki na nia do robienia kielbasy.
Prosze doradz skad ja wziac…
a.
Ps. Alicjo, w Toronto tez nie jest latwo kupic dobre polskie wyroby wedliniarskie. Moj najwiekszy zarzut to, ze smak tego samego rodzaju kielbasy czy szynki jest inny za kazdym razem kiedy go kupuje.
Slone, za slone lub nieslone, za malo pieprzu , za duzo albo wcale. To samo dotyczy innych przypraw.
To ja chyba mam szczęscie z tymi wędlinami, bo mało kupuję i jednak moje Irenki może wiedzą, od kogo kupować albo co? Nie moge narzekac, naprawdę. (Odszczekuję tę jałowcową, hau hau!)
Aniu, ja wiem, o jakie ustrojstwo Ci chodzi, ten dodatek do starej maszynki – u nas w domu (w Polsce) było, może jeszcze jest gdzieś w zakamarkach, ale pewnie się nie doszukam, bo to już nie ten mój stary dom, na którym się znałam. Ale jeśli jest coś takiego do zakupienia w Polsce – to zanotuję, a Pyra może będzie wiedziała, gdzie można zakupić i mi podpowie. Jeszcze tych flaków nie wywalaj!
A tak a propos, nie pogadałaś z tymi torontońskimi masarzami, co sprzedaja flaki, skąd dostać tę nakladke na maszynkę do mięsa? Sprzedaja flaki do robienia kiełbasy, muszą wiedzieć, gdzie maszyneria i części! Inaczej byłoby bez sensu.
No dobra, północ u mnie! Dobranoc!
Alicjo
Poranno nocne pozdrowienia 🙂
Musiałem rano wstać , bo wieczorem huczne wesele mojego siostrzeńca. Diś trzy siódemki w dacie podobno przynoszą szczęście . Leje całą noc i nie zapowiada się na wieczór nic innego 🙁
Heleno,
Opuściłem celowo, tak aby napięcie było nie do wytrzymania 🙂
tarkoitus znaczy tyle co cel, zamiar, intencja
Nigdy nie twierdziłem, że sauna jest czymś na świecie wyjątkowym. To na co Finowie mówią vihta to dla innych wienik. na Syberii być może jeszcze inaczej. Jeżeli tak to jak?
P.S.
Jak zapewne domyśliłaś się z mojego poprzedniego wpisu smoła po fińsku tnazywa się terva
Wienik, wienik sie mowi, Bieriozowyj.
Brutalne sa te jezyki nie indoeuropejskie. . Ja z finskiego umiem tylko „Merimekko”.
Aniu Z. ja kupiłam maszynkę elektryczną do mięsa i w zestawie była taka nakładka. Nigdy jej nie używałam, bo nie mam pojęcia, jak się robi kiełbasę.
Jeśli Pyra poda instrukcję, to może kiedyś się skuszę.
A ja po fińsku umiem „aurinko”.
Ania Z.
Nawet nowoczesne naszyny kuchenne wyposażone bywają w dodatki do napychania kiełbas:
http://www.electroluxassistant.com/accessories/
„Meat mincer” to maszynka do mielenia mięsa z taką właśnie przystawką
Dzień dobry
Wczoraj padłem o 18 i wstałem dziś po 9 rano. Cały tydzień nocami poprawiałem dramaturgię a rankami ganiałem do pracy zarabiać na życie więc mózg się zbuntował i musiałem odespać -bagatela, 15 godzin! Czytam nocną dyskusję o saunach i myślę o scenie miłosnej w łazience (substytut sauny), którą chcę w weekend ułożyć i napisać tak by nie była śmieszna ani pornograficzna. Pornograficzne zresztą zwykle są śmieszne. Jednym słowem muszę wydobyć klimat erotyzmu z tego zbliżenia między dojrzałymi ludźmi – moim bohaterem i jego przyjaciółką Heleną, która akurat w tej chwili miłości od niego oczekuje a poza tym nic nie chce i chwilę po tym go zostawi. No a jemu będzie trochę smutno choć i tak wie, że musi iść sam swoją drogą. Jednym słowem dojrzały jak dobre wino seks, czuły i trochę nostalgiczny a atmosferze przemijania – jak to w drodze. Czuły bo ona od kilku scen się o niego troszczy, pomarańczami częstuje i czekoladą więc psychologicznie musi być zmysłowo i słodko. Jak widzicie mam miły ale trudny temat do przemyśleń sobotnio-niedzielnych. Jadło kupiłem, gulasz ugotowany więc żadne zajęcia mi nie powinny przeszkadzać. Do zobaczenia(poczytania) w poniedziałek. Idę do lasu myśleć.
Pozdrawiam serdecznie
Hej, miłośnicy kiełbasy, posłuchajcie, poczytajcie –
1. Mam i „kręconą” maszynkę z nakładką i w prezencie gwiazdkowym od Bliźniaczek dostałam ostatnio wymarzoną, elektryczną. Też to ustrojstwo jest.
2. Chętnie kupimy to-to do starej maszynki, ale trzeba wiedzieć czy to „5”, czy „8” (numer jest zwykle na korpusie) Kiedy Alicja będzie na kórnickim spędzie, przekażemy. To drobiazg w cenie paczki papierosów
3. Nie ma sensu bawić się z małą ilością kiełbasy, bo roboty sporo, a zje rodzina od ręki ten pierwszy kilogram. Najlepiej robić z 3 kg albo i z 5-ciu. Gotową kiełbasę zamrozić wyporcjowaną i cześć. Na miesiąc spokój
4. Biała kiełbasa z 3 kg mięsa
– 1,5 kg łopatki wieprzowej – do 2 kg
-0,5 kg świeżego boczku – do 70 dkg
-co najmniej 30 dkg dobrej wołowiny
Jednego dnia mięso pokroić w kostkę ok 4-cm i posolić garstką suchej soli (lepsza kamienna) i zostawić „przerabiając” tymi ręcami ze dwa razy.
– Następnego dnia zmielić mięso przez największą kratkę.
Usiekać drobno 3-4 ząbki czosnku, rozetrzeć z solą, dodać do mięsa, sporą garść starannie utartego w rękach majerannku, odrobinę (szczyptę) cukru, w razie potrzeby troszkę dosolić, nie pożałować pieprzu, wlać pół szklanki zimnej wody i starannie wyrabiać. Wyrabianie ręczne powtrzyć 2 – 3 razy.
– trzeciego dnia namoczyć jelita, po pół godzinie można napychać je przez oną tutkę. Rozdmuchanie flaka przed wciągnięciem na tutkę wykazuje, czy nie ma dziur. Jeżeli taka się trafi, to trzeba tam uciąć flak i zrobić soboie końcówkę. Żeby to wszystko łatwo wyszło, tutkę po wierzchu tłuszczem , a flak pod kranem przelać wewnątrz zimną wodą (jak wąż do podlewania). KłaŚĆ MIĘSO DO MASZYNKI (BEZ NOŻA, I SITKA, TYLKO ŚLIMACZNICA I TUTKA PRZYMOCOWANE NAKRĘTKĄ) I PODTRZYMUJĄC JEDNĄ RĘKĄ, NAPYCHAĆ. cO JAKIŚ CZAS PRZEKRĘCAĆ GOTOWĄ KIŁBASĘ KILKA RAZY, ŻEBY WYSZŁY KAWAŁKI ODPOWIEDNIEJ DŁUGOŚCI. kOŃCE ZWIĄZAĆ.
nAJLEPIEJ NAJPIERW ZROBIĆ JEDEN KAWAŁEK NA PRÓBĘ – UPARZYĆ I SPRÓBOWAĆ CZY DOSYĆ PRZYPRAW, EWENTUALNIE DOSYPAĆ CZEGO TAM TRZEBA.
Znowu nacisnęłam caps lock, cholera, przepraszam. To się chyba dłużej czyta, niż robi kiełbasę. Pierwsze dwa etapy idą piorunem, ostatni ok godziny.
Zasada prosta – najlepsza jest łopatka , ew. karkówka, ok 25 % musi by ć mięsa bardziej tłustego i do 20% dobrej wiołowiny, która ma właściwości wiążące. Zawsze dolewamy trochę zimnej wody .
Wojtku, siegnij do Doktora Zywago, a raczej do wierszy na samym koncu. Jest tam wiersz opisujacy sniezna burze za oknem, a to co sie dzieje w ciemnym pokoju widac tylko kiedy sie rozzarza plonaca na stole swieca. Nie pamietam jak to tlumaczyl Lobodowski, ale w oryginale wiersz zaczyna sie bodaj od slow:
Mielo, mielo po wsiej ziemle
Wo wsie priediely.
Swiecza goriela na stole, swiecza goriela…
Tam nie ma ani slowa o seksie, a jest to najbardfziej zdumiewajacy i zmyslowy erotyk w lit. rosyjskiej przynajmniej.
Niestety, ktos mi wyniosl Dra Zywago.
Zaiskrzyło erotyzmem na blogu i nie zgasło. Mimo, że westchnienia przeplecione są flakiem, maszynką i zapachem kiełbasy. A wcześniej sauna, która jest doskonałym miejscem do szaleństwa zmysłów. Życie jest pięknie zaskakujące. A nasz blog wspaniałym miejscem do wszystkich zmysłowych uciech.
A u nas już przygotowania do zimy. Odnawianie zapasów konfitur. Bulgoczą czarne jagody, a w drygim garze – morele na kwaśne konfitury do wspaniałych tortów.
To znowu ja. Ale sytuacja jest wyjątkowa więc wdzieram się w Wasze rozmowy. Otóż minęło południe. Siedzę sobie w saunie, temperatura przekracza 80 st C, wilgotność zaledwie 40 %. Słucham pięknej uwertury Brahmsa i popijam lodowate piwo Biere Trappiste przywiezione z Belgii(niestety ostatnia flasza i trzeba wybrać się w podróż). Rozmyślam co też Wojtek napisze, by było erotycznie a nie śmiesznie albo pornograficznie (choć ja bym się mniej bał pornografii niż śmieszności, w Polsce język erotyczny jest do bani. Nikt, no prawie nikt nie potrafi pisać o seksie i o kuchni w sposób prosty, ciekawy i na wysokim poziomie. Tym większe pole do popisu dla Wojtka. A ja wierzę w jego talent, bo przeczytałem całość „Drogi…”). A tu krzyk Basi: „Piotr! Piotr!”. Myślałem, że wypadek. Wybiegam z sauny jak mnie Pan Bog stworzył a ona stoi przy donicy z rozmarynem i modli się do gigantyczynego prawdziwka! Wskoczyłem na chwilę do lodowatej wody, okryłem członki czym tam popadło i ruszyłem na obchód ziemski. No i co powiecie: za sławojką drugi prawdziwek, pod brzozą trzeci a obok czwarty. I wszystkie wielkości talerzyka do ciast (ok.15 cm średnicy). Nóżki też dziesięciocentymetrowej długości, klasycznie piękne: od dołu bulwiaste i zwężające się ku górze. No nie, nie musicie zazdrościć przesadnie. Wszystkie były robaczywe. Dziurki po robakach liczyły się w setki. Ale gdy rosły w ziemi to wyglądały jak okazy zdrowia. No to miła sobota. A i wieczór będzie pewnie miły, bo to urodziny sąsiada w graniczącej z nami wsi. Widziałem, że przyjechał wyelegantowany Włodzio Press więc będą miłe pogwarki. Wezmę ze sobą ulubione wino, to na boku sobie posączymy i będziemy uzgadniać czyje prawdziwki były ładniejsze. Bo Press widząc moje, polazł do swojego ulubionego miejsca na własnym podwórku i też skosił parę takich samych borowików!
Natychmiast powiadamiam Renatke, siedzaca w Kasparusie w Borach Tucholskich. Nie zwazajac na koszty telefonii komorkowej z Londynu.
Musze leciec…
Panie Piotrze!
Kulinaria a właściwie objadanie się, mają często ścisłe związki z erotyką.
Sceny obżarstwa w Tomie Jones’ie ze wspaniałym Albertem Finney’em były mocno i po angielsku erotyczne.
Nie wspominając o perwersyjnym nieco Wielkim Żarciu Ferrieri’ego.
Pozdrawiam!
a.j
PS.
A literatura? Ilekroć biorę do ręki Klub Pickwicka,a robię to czesto,natychmiast czuję sie wściekle głodny.A to odczucie może nie erotyczne ale bardzo zmysłowe!
a.j
Ludzie!!! Opanujcie się! Co za banda zberezników się tutaj zebrała, a i Gospodarz nagi biega po ogrodzie! Przecież to ktoś czyta, zachowujcie się!!!
A to szkoda z tymi prawdziwkami – mam nadzieję, że Grigorijowe też były robaczywe, jak wszystkie to wszystkie! Albo nie, bo jakby były zdrowe, to może podzieliłby się z sąsiadami? To niech lepiej będą zdrowe!
Znaczy, że trzeba zaglądać za sławojkę częściej , żeby przyłapać zdrowe prawdziwy! Na sasiednim blogu u Owczarka któraś z dziewczyn już dobry miesiąc temu meldowała bodaj gdzieś z Małopolski, że pojawiły się prawdziwki. Nawet zdjęcie podesłała. To ja muszę zadzwonić do Tereski! Niech zbiera i suszy, ja jej pomogę zbierać we wrześniu.
Acha, ludzie na Pomorzu i w ogóle w północnych rejonach Polski, uważajcie na boreliozę, roznoszoną przez kleszcze. Nie straszę, ale 4 lata temu sama się tego nabawiłam. I żeby było weselej, był to jedyny raz w życiu, kiedy kleszcz mnie nadgryzł. Zauważyłam na szczęście i obserwowałam, co będzie dalej, po przyjezdzie tutaj miałam piękne czerwone kółko, lekarz zaaplikował antybiotyki i to wszystko. Podobno tej zarazy jest do licha i trochę, dlatego uważajcie.
Ja też mam dzisiaj urodziny u koleżanki, i to okrągłe, więc będzie kupę luda. Też coś trzeba ze sobą zabrać (bring your own booze), a i jakąś sałatkę, bo przecież baba się nie wyrobi z tyloma gośćmi. Impreza głównie polska, bo gospodyni jest Polką.
P.S. O seksie w kuchni bardzo dobrze pisze Tadeusz Olszański w „Kuchni erotycznej”, a ilustracje to ho-ho! Ale o ile sie orientuję, to jedyna taka pozycja na rynku wydawniczym (mam nadzieję, że doczekała się wznowień?)
Bez wiedzy Autora (będę się w piekle smażyć!) zeskanowałam parę stronek i wrzuciłam do naszej galerii, żeby narobić Wam smaku – już Wam kiedyś pokazywałam chyba. Tej książki, jeśli jesteście w stanie dostać, nie omijajcie!
I jeszcze drobne wtrącenie na temat książek, przy których zawsze jem, zeby nie wiem, co. To nie książki o żarciu, a przeciwnie, o głodzie. Wspomnienia obozowe, wyprawy odkrywców, rejsy tratwą, wspinaczki wysokogórskie (dawne, bo teraz to zabezpieczają się niezle) i tym podobne.
Chyba z rok temu odświeżałam sobie „Wielbłąd na stepie” i „Krzyż południa” Jerzego Krzysztonia. Bez przerwy jadłam. Obie książki są wielce autobiograficzne i uważam, że są kluczem do trzeciej, również w pewnym sensie autobiograficznej, „Obłęd”. Zadna z nich nie jest radosna, ale czyta się jednym tchem. Jaka szkoda, że tak rzadko wspomina się tego autora.
Tom Jones! Trzeba odświeżyć, a film rzeczywiście był doskonały.
Miłego sobotniego popołudnia wam życzę i idę pod prysznic – psiakość, z seksu w łazience nici, bo pan J. poszedł grać w tenisa 🙁
Nic to, innym razem, jak już Wojtek upora się z opisem, może jakieś sugestie?!
Zaznaczam, że łazienkę mam małą!
Niestety. „Kuchni erotycznej” nie ma nawet w antykwariacie. Muszę sprawdzić jeszcze na Allegro. Zauważcie, że zdaniem Anglików, mężczyźni do 40-tki mówią ustawicznie o kobietach, potem coraz częściej o kuchni i stole. Jest to jakiś tam cywilizacyjny wyznacznik wieku. Helena ma sporo racji pisząc o wierszach zamykających „Dr Żiwago” to piękna erotyka, ale ja kiedyś czytałam Rożdżestwienskiego równie piękne i równie dyskretne. Bo wielka erotyka stosuje woal, zasłonę, welon, mgiełkę tajemnicy. Kiedyś tam, Kałużyński ( w Polityce zresztą) pisał, że najpiękniejszą scenę erotyczną zagrała płomiennowłosa Rita H. w filnie „Tajfun”, a była to 10 minutowa scena ściągania jednej balowej rękawiczki. Z ciekawości obejrzałam. Racja, włosy są naelektryzowane kiedy się to ogląda. Tu przypomina mi się scenka jak najbardziej autentyczna, gdzieś z lat 50-tych. Uczestniczki obozu wędrownego zwiedzałyśmy Roztocze, krainę dla nas, „zapadnikow” egzotyczną. W którejś wsi, trafiliśmy do obejścia, gdzie córki i synowe kotłowały się w kuchni i w obejściu szykując Rodzicom „Złote gody” na następny dzień. Zapowiadało się na wielkie wesele. Miałyśmy po 16 – 17 lat, betonowe przekonanie, że 20-tka to już zgrzybiała starość, własny welon ślubny krył się gdzieś w przyszłości, a tu proszę ; zażywna niewiasta, która ze swoim ślubnym przeżyła 50 lat. Dla miejskich smarkul bajka. Podpytywana jubilatka zdradziła nam murowany patent na szczęśliwe i długie pożycie małżeńskie „Pani, ady to chłopu ino pół d-py pokazać można. Nigdy całej, a to ciekawość i smak straci i do innej pódzie”. Póki belfrowałam patent ten sprzedawałam każdemu rocznikowi moich wychowanek. Z perspektywy czasu przyznaję tamtej pani rację. I przecież nie głupio wymyśliły wszystkie ludy starożytne damskie welony i chociaż arabskie czadory są zwyrodniałą wersją welonu, to przecież zupełnie niedawno Pawlikowska – Jasnorzewska „całowała unosząc gwiaździstą woalkę”, a Osiecka pisała „Jej portret”. I są to erotyki wspaniałe.
No dobra. Pora wrócić do kuchni – panu Piotrowi zazdroszę nie borowików zarobaczywiałych (a propos – czym różni się czerstwy staruszek, od zaczerwionego grzyba?) ale przyjemności znalezienia ich i zebrania własnoręcznego. To jest najlepsza rzecz w grzybobraniu. My sobie z Anią jutro na obiad zjemy kurki (kupione niestety) w omlecie.
Siostrzeniec Rozdiestwienskiego, Pyro, dokladnie 10 lat mlodszy, kiedys sie do mnie zalecal. Mial 17 lat, a ja, no… 10 lat wiecej – dojrzala kobieta. Kupowal dla mnie zielony chartreuse – chyba za tygodniowke od rodzicow.. Dzis jest wspanialym komentatorem Rosji, bodaj na Oxfordzie, nazywa sie Andriej Nawrozow. Czasami mignie mi w gazecie jego artykul. Mysle wtedy: o, maly Andriuszka.
No, wszak mówię Heleno, że zawsze na coś tam jesteśmy za młodzi i na coś za starzy. A ja tu chcę się jeszcze wyspowiadać kuchennie (póki nie mam wiśni, konfitur nie smaże, soków nie robię). Otóż ponieważ rzuciłyśmy latem mięso (jemy raz , czasem 2 razy w tygodniu), dzisiaj jadłyśmy po kopiastym talerzu fasolki szparagowej i po 3 kawałki ziemniaka. Najeść, tośmy się najadły, ale z góry było wiadomo, że za 2 godziny głód nas dopadnie. Więc umyśliłam upiec jakieś ciasto. Po rewizji w szafkach okazało się, że w domu prawie nie ma cukru. Wysypałam z pojemnika może z ćwierć szklanki , a w zamyśle był placek drożdżowy. Za mało cukru nawet do ciasta o kruszonce nie mówiąc. W otwartej paczce stało sobiew tak 1/3 opakowania cukru trzcinowego i szlus. A oto wyniki starań – 0,5 kg mąki pszennej, resztka cukru + 3 garście tego skamieniałego cukru brunatnego, opakowanie drożdży instat, 3 jajka, 1/6 kostki masła, szczypta soli – materiał na ciasto. Pięknie rosło, naprawdę. W miejscu gdzie były grudki cukru ciemnego, były czarne kropy. Całe ciasto nabrało ciemno – beżowej barwy. Na blaszce dodałam śliwki ze spirytusu (krojone w kostkę z ubiegłorocznej nalewki), całość posypałam 10 dkg wiorków kokosowych i jeszcze kilka garści tego cukru brunatnego. Upielo się przez 25 minut i właśnie spóbowałam. Efekt – smaczne, stanowczo mało słodkie, może być zagrychą przy herbacie, piwie albo czymś takim. Tak to jest, kiedy pusto w spiżarni.
Cieszy mnie ten blogowy napływ erotyki, och cieszy…
W pośpiechu dziś działam, goście za progiem a ja wreszcie ułożyłam całe mnóstwo muffin na talerzach, są i takie cebulowo- rozmarynowe, i inne na temat fety i papryki.
Mam nadzieję, że zanim znów do Was nie dołączę, erotyczny klimat nie wygaśnie…
Z pozdrowieniami.
Wojtek na którymś blogu z tydzień temu poruszył temat erotyczny, nie pamiętam już, z jakiej okazji ani w jakim kontekście, w każdym razie stwierdził, że kobiety w łóżku to aktorki że hej, i udają.
Ja mam swoją teorię na ten temat, ryzykując reputacją powiem, a niech tam.
My kobiety mamy wiele ról w życiu do odegrania. Jesteśmy kochankami, żonami, matkami, metresami i co tam jeszcze. Przede wszystkim jednak matkujemy Wam, wiecznym chłopczykom, mężczyznom. Rozgryzłyśmy Was już dawno. Wy jesteście tacy „ja chcę to już, ja chcę, ja chcę!”. A jak nie, to nieznośny bachor rzuci się na podłogę i będzie walił nogami w dechy, albo się obrazi na śmierć i będzie chodził nadąsany.
Nie dziwcie się więc, że czasami (czasami!) dla świętego spokoju po prostu… I dla jakiegoś kompromisu, bo żyjemy w stadle. Zamiast potępiać, powinniście doceniać! Przeprowadziłam badania naukowe wśród zaprzyjaznionych panów w różnym wieku, którzy czasami zwierzają mi się z tego i owego. Zapytałam, czy wolałby nic, czy jednak przymyka oko na aktorstwo. Każdy powiedział, że przymyka, byle dostać swoje. I że przyznaje ze wstydem, bo „my mężczyzni tacy jesteśmy”. Być może jest to uogólnienie i nie dotyczy wszystkich mężczyzn, ale gdzieś blisko prawdy, takie mam odczucie. Mężczyzni są bardziej „fizyczni” pod tym względem, niż duchowi, nie odkrywam Ameryki, stara prawda i nie ma co owijać w bawełnę. Kobiety mają doskonały zmysł obserwacji – mężczyzna się potknie, a nie zauważy, o co. Może dlatego życie zachowuje jakąś równowagę.
Z drugiej strony co innego taki przelotny romans czy nawet seks, jak to Wojtek w tej łazience zamierza opisać, a co innego życie małżeńskie. Ponieważ mam spory staż (34 lata razem), to się wypowiadam! I Pyra ma świętą rację, że nie należy zaraz całej d… pokazywać. A nawet nigdy do końca. I nie włazić jedno drugiemu na głowę, w miesiąc byłoby po romansie. Każdy powinien mieć tę swoją przestrzeń do pooddychania, inaczej się udusi, a ogień też zgaśnie. Tak jak z kominkiem – musi być przewiew i dopływ powietrza!
O, ale się rozpisałam 🙂
Sauna z zasady ma być nieerotyczna – chodzi się do niej rodzinnie, dla higieny fizycznej i psychicznej, panie i panowie przeważnie osobno.
Z drugiej strony: te rozgrzane, zlane potem, do czerwoności obite wienikami ciała. Te listki brzeziny poprzylepiane to tu – tam a na koniec jak jeszcze dodać finałowy skok do jeziora albo (zimą) tarzanie się w śniegu – jak tu się oprzeć?
A propos „Kuchni erotycznej”, koniecznie, ale to koniecznie trzeba wywrzeć nacisk na Autora i wydawnictwo, żeby wznowili ! Przecież to perełka! Ja nawet nie pożyczam i mało komu pokazuję, bo nie chcę, żeby mi wyparowało z domu!
Jeszcze do tych swoich wielkich mądrości o stadle małżeńskim dodam, że rozumiem, co Pan Piotr ma na myśli mówiąc o przyjazni. Bez tego się nie da. Ja przy swoim impulsywnym charakterze nie dam sobą rządzić, a jednocześnie nie zniosłabym uległego faceta bez wyraznej osobowości. I tu w wielu momentach przydaje się sztuka kompromisu. A że iskrzy czasami i gromy lecą? To tylko chwilowy przeciąg.
Wszyscy gramy jakieś role, ale to nic złego. Mamy jakiś wyimaginowany obrazek samych siebie i do niego dążymy. O ile jest to w miarę pozytywny wzór – czemu nie 🙂
Cholera, rozpadało się, i nie wiem, jak to będzie z tym ogrodowym przyjątkiem u Eli. Przy okazji, Ela jest z tych bezkompromisowych, krańcowych feministek. Do tego stopnia, że czyta tylko książki napisane przez kobiety – i to raczej młodych, ambitnych autorkek. Niekoniecznie naj-najpierwszej młodości, książkę Renaty mam właśnie od Eli, przygotowałam do oddania. Ale czasami Ela kupuje takie knoty pseudoliterackie tylko dlatego, że jakaś baba „przejrzała na oczy”, rzuciła męża i została feministką, i to wszystko opisała egzaltowanym stylem, zaczynając od „kochane siostry… oto opowieść mojego życia”. I tak dalej. Nie powinnam sie nabijać. Do tanga trzeba dwojga, a partnera trudno znalezć. A i nie każdy musi mieć partnera i iść na kompromisy, nieuchronne w takim układzie.
No dobra, przestaje padać, pora się zbierać.
Ekscytujące tematy i motywy, które zaprzątują Państwa uwagę dzisiejszego popołudnia przywędrowały (oczywiście) pod wpływem szczęśliwych zbiegów numerycznych 😉 7.7.7. to – jak widać – idealna pora nie tylko na dociskanie węzłów ale i na docenienie tych, w których się ‚tkwi’ 🙂 🙂 🙂
Dzisiejszy dzien jest z samej nazwy dniem niezwyklym o zapisie:
07.07.07. Nastepny za ponad rok. Warto przygotowac sie. Gotuj sie i bede.
Wczoraj byly urodziny mojego syna, lat 44. Mickiewiczowskie. Wyjatkowo byl w domu a nie gdzies tam w swiecie. Zyczylem mu dalszych 100 nowych uznanych patentow w swoim zawodzie. Setke juz przekroczyl. Jak on to robi nie wiem.
Ponadto przyjechala do mnie Pani GaPa. Ma inny pseudonim ktory i tak nikomu nic nie powie. Bylismy na Wegrzech na wyzerce i zakupach a potem wykonywala autentyczne polskie golabki i bigos. Dlatego nie pisalem wczesniej w tak waznym dniu. Pani GaPa zapytuje czy moze pisac do blogu Pana Redaktora Piotra Adamczewskiego. Polityke w Polsce kupowala w kiosku a u mnie ma w prenumeracie. Zapytywala mnie czy istnieja jakies kryteria zezwolenia na blogowanie, czy obowiazuje okres kandydacki, wprowadzajacy, skladki blogowskie itp.
Cos mnie przypominaly te pytania, odpowiedzialem, zeby nie walala duraka a jako rekomendacja wystarczy fakt urodzenia w Wilnie gdzie zapewne aktualnie bawi Pan Gospodarz blogu. Cala kuchnie wegierska nie da sie przyrownac do golabkiw i bigosu o czym donosi uszczesliwiony
Pan Lulek
Na pytanie zawarte w tytule pozwolę sobie odpowiedzieć, że moim zdaniem: WOLNO RÓWNIEŻ SZYBKO.
Ale w kuchni lepiej jednak powoli. I cierpliwie. I z sercem.
Z wyarzami szacunku dla autora.
A ja zamiast o seksie to znow o kielbasie.
Zachecona wpisem Andrzeja zakupilam wlasnie maszynke do robienia kielbasy, wiec dzieki Pyro za te tutke, juz mi nie bedzie potrzebna. Dzieki ci za przepis. Wyprobuje w tygodniu i wszystko to opisze.
Szkoda ze nie bede miala tej kielbasy gdzie uwedzic, zadnej finskiej sauny w okolicy.
Jako male dziecko moj syn nazywal zurek „zupa kielbasowa”. Ucieszy sie gdy ja ugotuje z kielbasy a la Pyra. A ja zostane Pania Kielbasowa, jak ktos w tym blogu pisal o Pani Zurowej.
Natomiast dzisiejszy obiad byl w greckiej restauracji w Toronto w milym towarzystwie (Slubnego), kalmary z grilla i salatka, a jakzeby, po grecku…
Alicjo: w sprawie seksu w lazience: Sharon Stone i Sylvester Stallone, w ktoryms filmie, z ktorego pamietam tylko te scene i nawet tytulu juz nie, podaja instruktaz.
Milo sie ciebie czyta, bo jestes taka szczera. Milej urodzinowej zabawy.
Ciao,
a
ale Wam poszlo, sex i golabki, niezly placek, Alicja stanowczo za duzo miarkuje, Kobieta rozumna, ale powoduje straty romantyczno- czerdziestno-czwarte, pewnie ma racje, ale i tak upieram sie przy wersjach mniej radykalno- rozumnych
taki zludzeniowiec ze mnie,
Panie Lulek, zechce Pan przekazac Mlodemu cieplosci ode mnie, byl taki czas, co sem byl wydziargal na koszulce cyferke 44 i pojechalem z ta dekoracja w Bieszczady, bylo super, dopoty jakiemus palantowi w Cisnej, nie trzeba bylo sie z tego tlumaczyc, , jedyna liczba, ktora do nich docierala, to 7,62 ( AK 47 )o ile pamiec mnie dziala, jesli wiecej to , juz potencjalny wrog, liczba mogla rownie dobrze dotyczyc cisnienia w oponie, po prostu wystarczylo, ze wieksza, ucieklem w ostatniej chwili, na drugi dzien bar byl w remoncie
do tej pory porazony slawek
drobne pytanie do Pyry, czy ewentualnie, tam, gdzie dadza nam jesc mozna pic, co sie przyniesie, normalnie nie powinno sie dac, ale moze, to kwestia do wynegocjowania?, rychtuje tu pare flaszek szampana, majac nadzieje, ze zrobi to frajde, jak sie nie da, wypijemy w chaszczach obok, pytanko w sumie dla pro formy, wiem, ze niezaleznie od przeciwnosci losowych damy rade
O… Sławku!
o tych stratach romantycznych , nie masz racji 🙂
To działa po latach i latach dzieki temu, że ja taka, a on taki. A nie, że ja analitycznie myślę i rozbieram na części. Spotkamy sie w Kórniku, i myślę, że będziesz wiedział, o co mi chodziło. Z tych romantycznych to jestem ja 🙂
Ale chciałam Wam powiedzieć, co o tym wszystkim myślę, będąc (teraz) niemłodą kobietą z jakimś tam bagażem życiowym.
chetnie bym wrocil do tego seksu, ale jakos tak watki sie rozpelzly, miedzy bania i kielbasa, sauna tez niby rodzinna wiec sie nie bede upieral w temacie, moze nastepnym razem? bo ten imbir przelotny przy grilu w filmiku, pewnie nie byl przypadkowy, oj Panie Piotrze, pulapki Pan zastawia, sugestywna mrzonka rozpalajac obrzekle kubeczki
ok, ide pospac
Alicjo, rozpoznam Cie na pierwszy rzut oka pod tym Poznaniem, dalej jestes mlodka, tyle, ze bardziej wiedzaca, masz u mnie piwo za Twoja madrosc, to nie nagroda ma byc, a przyjemnosc podzielenia plynu, moze byc kawa np. tez
ale folklor, bylem setny, to pewnie efekt 07.07.07,
Kawy nie pijam (herbata) 🙂
Piwo, jak gorąco, a poza tym vino tinto, maślanka i kefir w doskokach.
Nie chcę łatki tej „wiedzącej”, ale myślę, że nic nie szkodzi, jak w gronie podzielę się moją, i tylko moją wiedzą w temacie. Bo tak naprawdę to nikt nie wie, o co biega. I o to biega!
P.S. A rychtuj, rychtuj te szampany, bo ja sobie myślę, że jak juz tak wieczorem póznym zasiądziemy gdzieś tam , to każdy wyciągnie jakieś zapasy i będziemy sie raczyć, snując opowieści do rana. Na mnie spoczywa obowiązek przytargania czegoś z Kanady. Już wiem, co.
Dobranoc Wam!
Hej, a ja wlasnie wracam ze stolicy mojego kantonu, gdzie odbyla sie ceremonia wprowadzania w doroslosc mojej 18-letniej corki. Dziecko sporzadzilo liste osob waznych w jej zyciu i wraz z chrzestnymi zaprosilo wszystkich na 3-godzinny spacer po miescie sladami Dürrenmatta i innych autorow piszacych o Bernie (rowniez kryminaly). Przybylo ca 30 osob, starych i nowych przyjaciol, w tym znany juz Wam geolog i jego rodzice. Trasa wiodla przez malownicze okolice starego miasta, mosty i mroczne zaulki. W odpowiednich momentach czytano pasujace fragmenty literatury. Przy pieknej, upalnej pogodzie dotarlismy na jeden z mostow, dosc juz zmeczeni i spragnieni. Wowczas paleczke przejal geolog, czytajac fragment powiesci kryminalnej dziejacej sie w okolicach tego mostu. Nastepnie oznajmil, ze pokaze nam, jak w tym miescie mozna zniknac bez sladu. Szybko rozebral sie do kapielowek, przekroczyl balustrade i rzucil sie w wezbrane po deszczach nurty rzeki Aar. Zebrani goscie nagrodzili oklaskami piekny skok i czekali, kiedy mlody doplynie do muru przy stromym brzegu i wespnie sie do gory. Tymczasem on doplynal do muru, zanurkowal i… znikl. Wszyscy w napieciu czekali, kiedy sie wynurzy, ale minelo 10 minut, i nic! Babcie pobladly, rodzice spogladali niepewnie po sobie i wszyscy rozgladali sie po okolicy w nadziei, ze gdzies wyplynie. Nagle z ulga spostrzegli, ze ze stromego zbocza, kilkanascie metrow powyzej mostu idzie mlody ociekajacy woda plywak. Podobno w tym zboczu sa naturalne kawerny, a wejscie do nich jest ponizej poziomu wody. Wyjscie jest gdzies wyzej, musze to raz na spokojnie obejrzec. Gdy ociekajacy woda bohater zostal juz nalezycie powitany, podbiegla jakas zdenerwowana kobieta z informacja, ze powiadomila policje, bo taki jeden plywal i zniknal. Dlugo nie mogla ochlonac, potem jednak zadzwonila jeszcze raz i odwolala alarm. Po tych emocjach nastapil powrot do domu chrzestnych, a tam przyjecie z jedzeniem typu finger-food, czyli bez sztuccow, rozne warzywa na surowo+dipy, gorace krewetki w ciescie, mini spring-rolls, foccaccia, desery, lody na patyku, prosecco, wino, soki, woda, kawa, herbata. A teraz powiem Wam, dlaczego pisze to pod tematem „Szybko czy wolno?”. Otoz chrzestny panienki, profesor fizyki i wielki milosnik Dürrenmatta, wreczyl mlodym klucze do mansardy zamieszkiwanej dawniej przez tego wielkiego pisarza i ozdobionej jego wlasnorecznymi malunkami, oddajac im lokal do dyspozycji do poniedzialku! Sa dorosli i rodzice nie maja nic do powiedzenia, a mansarda nalezy do fundacji, ktorej chrzestny jest czlonkiem. Najbardziej zgorszona tym prezentem byla babcia, ktora pierwsze dziecko (mojego meza) urodzila w 2 miesiace po slubie i jedna ciocia, ktora zaczela sypiac ze swoim partnerem i ojcem jej dwojga dzieci w wieku 14 lat. Ciocia dobija piecdziesiatki, partner wciaz ten sam, dzieci w wieku 10 i 8 lat. I co Wy na to?
Nemo!
Stokrotne dzięki za tę opowieść 🙂
Hipokrytów nie brak, olać te ciocie durne.
Mam nadzieję, że jakieś zdjatka nastapia? Szczególnie młodą napuść, żeby zrobila zdjęcia w willi!!!
A propos Durrnenmatta (odświeżyć by należalo) „Wizyta” skojarzyła mi sie z mrocznymi kryminałami Krajewskiego. To takie napredce skojarzenie.
Niech młoda trzyma tego geologa – cholera, mój się nie poświęcał aż tak! Do jakichś grot i okropnych miejsc mnie ciagał w kopalni złota. Ale wspomnienia? :)))
Umęczony ciężką pracą na weselu pozdrawiam wszystkich serdecznie.
Ania Z oraz pozostali kiełbasiarze,
Pod adresem:
http://svt.se/svt/road/Classic/shared/mediacenter/index.jsp?a=581625&d=50880&frameset=true
(adres jest prawidłowy, ze zdziwieniem stwierdziłem, źe czasem nie chce zaskoczyć – próbować do skutku)
znajdziecie instrukcję napełniania kiełbasy przy pomocy takiego właśnie urządzenia. Instrukcja stara (1985) ale za to w obsadzie zawiera całą rodzinę królewską. Narracja niestety jedynie po szwedzku. Napisów brak.
Własnoręcznie robiona kiełbasa (gotowana) to nieodzowny składnik świąt bożenarodzeniowych w tym kraju.
Nemo!
Twoje opowiadanie o nurkującym geologu uzmysłowiło mi starą prawdę,że fascynacja urokiem chwili może wywołać w człowieku zadziwiające zachowania.
Bardzo ładnie opowiedział to,w moim vicekultowym westernie,Siedmiu wspanialych,Kit(Steve McQueen) meksykańskiemu bandycie Calvero(Eli Walach).
„Pewien człowiek rozebrał się i wskoczył nago między kaktusy.Pytany potem ,dlaczego to zrobił?;odpowiedział,że wtedy wydało mu ,że to jest dobry pomysł.”
Pozdrowienia!
a.j
Dzień dobry wszystkim zmęczonym życiem towarzyskim, weselnym, urodzinowym i sąsiedzkim. Urzekła mnie historyjka Nemo. Trzymaj Ty tego geologa ze wszystkich sił, bo chyba warto. Alicjo, nie przesadzaj; i gdzie ten Jerzor miał się tak dla Ciebie poświęcać? Świętą Barbarę solną dla Ciebie z Wieliczki podprowadzić czy jak? Ty sobie pomyśl ile on godzin pedałowania i tenisa dla Ciebie poświęcił przez te trzydzieści lat. Gieroj jakby nie było. (Nie umiem zrobić uśmiechniętej mordki w tekście) Sławku i reszta „trunkolubnych” pewnie, że sobie poradzimy. Pozwolą – nie pozwolą mamy domeczki i czasu sporo i chęci nie mało. Jak to miło przeczytać, że Pan Lulek szczęśliwy bo i bigosik , jak trzeba i synek udany i perspektywy na czas niejaki. Niech Ci się darzy Lulek! Jeszcze słowo do Ani Z. – kiełbasa naturalna po sparzeniu robi się szarawa i nieznający sprawy patrzą na nią podejrzliwie, a sprawa polega na tym, że nie ma w niej chemii dodającej koloru – ani barwników, ani saletry. Gdybyś natomiast miała okazję uwędzić część na kiełbasę „polską” surową, to jakaś tam szczypta saletry byłaby konieczna. Kupiłam kiedyś dawno książeczkę „Domowe wyroby mięsne” i jest to kopalnia przepisów. Jest tam wszystko : pasztetówki, wątrobianki, pasztety, kiełbasy najróżniejsze (nawet parówki z królika – doskonałe zresztą). Zabiorę do Kórnika, można będzie sobie kserować.
A do erotyki trzeba będzie po obiadku wrócić, bo temat we mnie nadal „siedzi”. Zaledwie go ruszyliśmy.
Dzień dobry!
Kardynały (ptaki, ptaki!) wydzierają dzioby tuż przed świtem, jak jeszcze ciemno. A zaraz potem taki inny nadaje jak z taśmy, robin to chyba jest, pewności nie mam, w każdym razie nadaje po zachodzie słońca, a potem o świcie, jak już coś niecoś świta.
Pyro, wiesz jak to jest – na wszelki wypadek ponarzekać trzeba 🙂
O, a przy okazji, uśmiechnięta mordka to dwukropek i zamknięcie nawiasu.
andrzej.jerzy – podałeś doskonałą wymówkę na wszystkie możliwe głupoty, jakie w życiu wyprawiamy, bardzo Tobie senkju!
„Wtedy wydawało mi się, że to bardzo dobry pomysł”
Impreza urodzinowa u Eli była pyszna, przewinęło się mnóstwo ludzi (kole setki na moje oko), głównie wojujące feministki, ale na szczęście w tym dniu złożyły broń i pozwoliły nielicznym chłopom zaistnieć.
Za kelnerów robiły dzieci Eli, Marta i Marcin – Ela, zanim przegnała swojego chłopa, zażyczyła sobie dwójkę dzieci. Piszę „zażyczyła” sobie, bo inaczej nie umiem tego określić, do Eli by to pasowało.
Marcin po ojcu taki raczej skryty, ale Marta to wspaniała osiemnastoletnia dziewczyna, a jaka wygadana! Pamiętam, jak sie urodziła, potem gdzieś się tam pętała przy różnych okazjach, w sumie zapamietałam ja jako bodaj pięciolatkę, mawiała wtedy o sobie – ja jestem taka Zosia-samosia i sama się wszystkiego nauczę. A tu proszę, we wrześniu uniwerek!Po polsku mówi doskonale i ma przebogate słownictwo, żadnego akcentu czy naleciałości w wymowie, oprócz Maćka (i Agnieszki K.) chyba jedyne znajome mi dziecko w Kanadzie, które „tak ma”. Bardzo elokwentna dziewczyna, przyjemnie było pogadać.
O, kardynał juz się przymknął, a nadaje robin, bo już się lekko rozjaśnia. To ja idę dospać i z niecierpliwością będę czekać na rozwinięcie przez Pyrę tego tematu, co to w niej „siedzi”, a my zaledwie go ruszyliśmy.
A ja jeszcze bym powrócił do głownego tematu, czyli specjałów regionalnych:
Wczoraj na zakupach kupiłem z ciekawości:
http://en.wikipedia.org/wiki/Neufchâtel_%28cheese%29
Lubię kupić kawałek camemberta i zeżreć ze świeżo upieczoną bagietką pod kubek herbaty – taka niewinna fanaberia. Tym razem zaciekawił mnie ten ser.
Obżerałem się nim wczoraj, dokończyłem dziś rano. Na opakowaniu sera był niewielki znaczek „Produit en Gourmandie”
Z geografii to ja nie taki znowu głupi – i tu właśnie pojąłem jak można promować produkty regionalne i jakim geniuszem reklamy musiał być ten kto to wymyślił.
Kardynaly maja szkaradne glosy, takie wiecej baranie, ale to piekny jaskrawo czerwony ptak.
A robin to polski rudzik. KOmpletnie sie ludzi nie boja i siadaja na lopacie jak zrobie mala przerwe w okopywaniu roz, wypatrujac robali. W odleglosci pol metra od mojej twarzy, bezczelniuchy.
Alicjo!
Coś pozjadałem w puencie mojego opowiadanka a Ty to ładnie wyprostowałaś.Dziękuję!:)
A teraz coś z zupełnie innej beczki. Dość dawno nie czytałem bloga i przegapiłem, dość niemrawą po prawdzie, dyskusję o godnych polecenia knajpach w Wilnie. Nie mogę sobie odmówić, by nie wrócić do owego wątku, by wszystkim zareklamować restaurację Forto Dvaras. Jak wyczytałem na stronie internetowej jest to już działalność sieciowa. Mam nadzieję, że nie wpłynęło to na jakość i obfitość menu. Półtora roku temu była w Wilnie jedna, na ul. Pilies.
Internet:
http://www.fortas.eu/main.php?lang=eng&link=dvaras&dvar=dvar
W czasie trzydniowego pobytu w stolicy Litwy byliśmy tam z narzeczoną pięciokrotnie. Kuchnia tradycyjna, produkty z ekologicznych ponoć upraw, menu obszerne, wszystko od rozmaitych mięs, w tym duszonych świńskich uszu, przez cepeliny, bliny, placki ziemniaczane, po genialny, musujący kwas chlebowy oraz fantastyczne, orzeźwiające pszeniczne piwo svyturys baltas, serwowane z plastrem cytryny; było znakomite. A i digestif w postaci jednej z licznych nalewek, cy wódek ziołowych był przyjemny i skuteczny. Pozdrawiam
Pozdrawiam w niedzielę
Na Kurpiach wiatr duje tak ,że mało mnie z drabiny nie zwiało . Zdążyłem zerwać dwa wiadra wiśni dla koleżanki , która robi konfitury z bardzo małą ilością cukru. Podobno cukier jest be. Jeszcze przerobię wiaderko na dżemy dla kolegi i jego córek i zrobię nalewkę jak dowiązą surowiec…
O resztę wiśni niech się martwi rodzina i ptaki 🙂
No więc właśnie ; erotyka jak i sztuka kulinarna zawsze sztuką pozostaje, jeżeli jest właściwie traktowana Rzemiosło w każdej sztuce jest podstawą, ale przyprawy podnoszą rzemiosło o to jedno oczko wyżej, co pomaga w życiu, ubarwia je i pozwala znosić na codzień. Oczywiście nie mam zamiaru pisać tu traktatu, tylko patrząc na smutne perypetie małżeńskie ( i nie tylko) wielu młodych par wokół i na zalew „singli” myślę sobie, że to rodzice, a przede wszystkim matki, zaniechały dzisiaj jeden z podstawowych kanonów wychowania. Co by nie powiedzieć, nie wystarczy kurs uświadamiania, ani zaprowadzenie 15 latki do lekarza, żeby jej tabletkę przepisał, ani „męska” rozmowa ojca z synem. Wydaje się, że swoisty hedonizm wiedzie w tym przypadku prosto do nieszczęścia. Dziewczyny słyszą i czytają, że mają się „samorealizować”, chłopcy, że trzeba pazurami się drapać w górę, a młodzi płci obojga przekoinani są, że ich podstawowym obowiązkiem jest bycie szczęśliwymi. I mało kto się zastanawia, jakie to czynniki do szczęścia owego są potrzebne. Rzadko kto uczy młodych, że bycie dorosłymi, to przede wszystkim odpowiedzialność – za siebie, za drugą osobę, za ewentualne dzieci. I że to jest absolutnym warunkiem istnienia w społeczeństwie. I że nie zawsze jest to łatwe, przyjemne, że bywa zgoła przytłaczające. Wbijałam swoim pannom do głowy, że jeżeli chłopak jest przystojny, miły, tańczy jak szatan, całuje jak nikt i w ogóle – ciągnie do niego w sto koni, to nie jest to jeszcze powód, żeby za niego wychodzić. Owszem : wypokusić się można, czemu nie? Zapaść w dwójkę w jakieś uroczysko na dwa tygodnie, albo wybrać się na włóczęgę po Kaukazie, albo i zamieszkać razem „na trochę”, jak u Boya „Łączą się parki lube/ ze sobą niby na próbę./’ Nim nie znajdzie się czego? przyzwoitszego.”. Bo podstawowe pytanie powinno brzmieć : czy ten człowiek może (powinien) być ojcem mojego dziecka? Czy mamy podobne zapotrzebowanie emocjonalne? Czy ma dostateczną dojrzałość, żebym mogła z nim bezpiecznie zaciągnąć kredyt mieszkanioiwy? Czy dobrze nam się rozmawia w deszczowy wieczór, albo i przy śniadaniu? Czy jeżeli zapadnę na grypę i gorączka mnie rozłoży, a obok będzie wrzeszczała dwójka małych dzieci, to on to wytrzyma? Czy pójdzie „odpocząc” z kumplami albo i do Mamusi? I pytania nieco może mniej podstawowe, ale też ważne na przyszłość : „czy jest bardzo wrażliwy na piękne kobiety i czy mnie to nie przerośnie z czasem? Czy potrafimy zbudować sobie intymność ważną i zrozumiałą tylko dla nas, z własnym zespołem sygnałów i znaczeń? Czy wystarczy mi dobrej woli i rozsądku, żeby dać mu ten czas na ryby, na piwko z kumplami, na kilka godzin w tygodniu transmisji sportowych, w czasie których wyje odbiornik i wrzeszczy mój ukochany? Czy opanuję odruch walnięcia go w łeb torebką, kiedy po raz czwarty odwróci łeb za dziewczyną o 15 lat młodszą i seksowniejszą? I warto jeszcze uświadomić córcię, że zrozumienia „babskiego” od umiłowanego trudno oczekiwać. Przyjaciółki od serca to on nie zastąpi – nie jest w stanie. Podobne pytania musi zadawać sobie chłopak, chociaż oczywiście z męskiego punktu widzenia. Bo kochanka, przyjaciółka, kumpelka, to wszystko wspaniałe istoty, jak będzie miał więcej szczęścia, niż rozumu, to może mieć je wszystkie w osobie żony, ale tego mu nikt z góry nie zagwarantuje i lepiej, żeby jednak jej się dobrze zawczasu przyjrzał – jej i jej rodzinie. Bo rzadko młodzi zdają sobie sprawę, jak dużo rodzinnego domu wnoszą do swojego własnego, nawet mimochodem i w jawnej opozycji.
A naprawdę dużo szczęścia mają pary, którym chce się po 15, 20 latach pisać do siebie karteczki z fragmentami tekstów Achmatowej, Burnsa, czy Jasnorzewskiej, organizować sobie wieczór przy świecach i z radością myśleć o wspólnym urlopie. Nie mam złudzeń – nieżle napracowali się nad tym szczęściem, ale je mają. Więc może warto?
Czyli rację mają ci, co ze sobą pomieszkają trochę, bo po paru latach wspólnego mieszkania ci ludzie naprawdę dobrze siebie znają. Przyszło mi do głowy kilka takich par, łącznie z moim synem. Wiedzieli, jaki kot w tym worku.
A torbą przez leb? Jak najbardziej, on ma odruch, to i ja mam! Ze też te durne chłopy nie nauczą się robić to dyskretniej!
Zajrzałam do mojego zajzajeru – czas najwyższy owoce wywalić, powinnam to już dawno zrobić. Ależ ulepek sobie zrobiłam! Natychmiast dolałam wody i jeszcze dorzuciłam drożdży winnych, niech to się porządnie przefermentuje. Zapach przedni, bo maliny wybijają się na pierwszy plan.
Dryluję czereśnie na konfitury, bo został tylko słoiczek z poprzedniej tury, a w tym roku czereśni w sklepie zatrzęsienie. Najtańsze są po 3.50 za kilogram, takich tanich jeszcze nie widziałam. Jemy codziennie garściami, a przecież lokalne lada moment będą (te są od południowego sąsiada). Gdyby było bliżej, Miś 2 miałby z głowy nadmiar wiśni, ja jestem pies na wiśnie, a tu ich ze świecą… Jedyne co, to czasami można kupić w 10 kg wiaderkach, już lekko słodzone. Muszę się rozejrzeć, bo powinny się niedługo pojawić.
Misiu 2, opowiedz coś o tym weselu! Jak sztachety nie fruwały i nikt bron w plecach nie miał, to się nie liczy! Wracam do drylowania (na piechotę, palcami).
Żeby do tego Misia było bliżej, to on by się w ogóle dziwił gdzie się jego wiśnie podziały. Teraz, kiedy już zrezygnowałam z przetworów z każdego sezonowego owocu (kto by to jadł – Ania tylko wiśnie) moje zapotrzebowanie na wiśnie wynosi 20 -25 kg. Czereśnie u nas są w ym roku drogie, bo wymarzły sady. Najtańsze były tydzień temu po 6-7 zł/kg, teraz znowu przekroczyły 10,-, a ładne są po 14,-. Wiśnie są po 5,80 i chyba tak zostaną. Malino 4, -4,50 za 25 dkg. Drogo niestety. Tanie są brzoskwinie krajowe, morele natomiast drogie. Z dnia na dzień tanieją ogórki gruntowe i pomidory, kalafiory też ok 2 zł szt, ale one są takie wielkie, że nie kupuję, bo co z nimi zrobię? Zamrażarkę wypcham? Ostatnio niektóre warzywa cierpią na słoniowatość (pewnie sprawa nawozów). Oglądałam wczoraj w sklepie marchew i nie kupiłam. Marchew bowiem wyglądała jak pokaźna proteza, a nie marchew.
Wyglądałam jak Krwawa Mańka po tym drylowaniu, jeszcze trochę zostało. A pan J.? Bo to dla niego te konfitury! Pan J. uskutecznia rejs na swojej wyścigówie. A niech mu… bo wracając do wykładu Pyry, to jest tak, że w starym stadle role są dawno rozpisane, a co się daje, to często w dwójnasób się zwraca. Dla wrednego typa bym nie robiła konfitur, nie mówiąc już o tym, że nie zdzierżyłabym takiego przy boku. Pan J. lubi słodkie, a ja nie lubię wypiekać.
Ale gdyby chciał, to bym piekła, czemu nie. Tylko że on powiada tak – upieczesz, to zeżrę natychmiast i będę gruby, jeżdżę na tym rowerze, gram w tenisa nie po to, żeby tracić sylwetkę!
A Boże broń, nie zmuszam i nie wmuszam, tym bardziej, że nie lubię piec 🙂
A propos „piec”, mamy znajomego Niemca, który w latach 70-tych uczył się języka polskiego, bo zakochał się w mojej przyjaciółce, a ona taka twarda, że owszem, ale niech się nauczy polskiego, bo ona niemieckiego nie będzie (nauczyła się, nauczyła!).
Michael studiował germanistykę, a na dodatek chadzał do prof. Miodka na wykłady (Miodek wykładał wtedy w Munster, Michael jest właśnie stamtąd). Przyjeżdżajac do Polski zawsze przywoził jakieś problemy językowe. Na przykład, dlaczego mówi się „piec chleb” a nie „piecować”?! Logika dziecka, bo dziecko też bierze język „po prostu”.
Wyleciało mi z głowy w tej chwili, czego to nie mogłam zwalczyć u Maćka… ach! Robim, wrócim, boim się, śpim” etc. Michael też tak na początku mówił.
A co do Michaela, do dzisiejszego dnia utrzymujemy kontakt i bywając w Europie, zawsze zahaczamy o Munster, a i on był u nas parę razy. W tym roku zobaczymy, bo szykuje się raczej Berlin, z praktycznych względów.
Pyro! No więc właśnie, tu też są jakieś „Miracle Grow” i różne takie, i z tego powstają mutanty roślinne. Nie używam!
Misiu,
Czy Ty masz czas, zeby sie powalkonic i nic nie robic ? Gdybym byl w Korniku, przywiazalbym Cie do jakiegos siedziska; musialbys siedziec, jesc, pic, pogadywac (wolno, zebys sie nie spocil), a obsluga skakala by wokol Ciebie. Druga na liscie aktywnych, do samobojstwa, jest chyba Alicja. Jak juz pod erotyke zdemolowala ciasna lazienke, to lata pieszo do sklepu po 2 – 3 kilometry, bez wzgledu na pogode. Pan Lulek, wedlug moich obserwacji, jest trzeci na liscie. Jego ciagnie do ludzi. Siebie zameczy, a i inni sie zazipia od Jego pomyslow. Pyra to perpetum mobile. Sama sie kreci i sama napedza. Niebezpieczny gatunek. Czy jest w tej nieprzyzwoitej rozbrykanej zgrai choc jeden przyzwoity len ? A moze z niewyzytej mobilnosci bierze sie Wasze dobre samopoczucie i optymizm ? Jak juz nie bylo co, to na stare lata za erotyke sie wzieli. I za podpucha Pana Piotra – szybko czy wolno ? Wolno, na Boga, bo „dacie zarobic kardiologu”… Ta zgraja rozniesie w proch cichutki Kornik i okoliczne muzea ! Czy jest wsrod Was choc jeden lekarz ? Przynajmniej – weterynarz ? Karetke radzilbym zamowic, niech stoi, na wszelki wypadek, chocby dla opatrzenia odciskow na jezyku…Na swojej mlodziezy nie zostawiaja suchej nitki. Obsmarowali ich juz z gory do dolu. Kto Wam pozwolil ? Czy latorosle wiedza o tych donosach fabrykowanych codzien i konsultacjach, jak im zepsuc zycie ? Nie wiedza, bo siedzielibyscie w domu na smyczy i popijali ziolka na uspokojenie, podzegacze bezwstydni… Jeden Mis i Helena trzymaja balans. Mis pnie sie po drabinie do uszczesliwienia „kolezanki” (na wisnie ja bierze, spryciaz), a Helena nie ma wyboru – wybrala sobie spleen to siedzi w spleenie. Chyba, ze zrobi nalewke i sobie poplynie…Nie ma lenia. Disneyland rozbrykanych staruszkow. Kary boskiej na Was nie ma, ot co.
Wiśnie sprzedane po cztery złote za kilo. cena hurtowa bo w sklepie u kolegi 5.20 . Zarobiłem 60 złotych pracując w niedzielę 🙂 Jutro rano kolejne wiaderko dla sąsiada. Teraz jem weselnego torta. Jak dokonam wyboru z pięciuset , to rano podeślę zdjęcia do Alicji.
Okoniu
Jak człowiek biedny to musi sobie radzić. Niestety bezpowrotnie minęły czasy gdy mogłem pokazywać palcem i SIĘ robiło. Poza tym jak człek coś sam potrtafi zrobić to ma większą satysfakcję.
Pan Lulek,
Moja mama byla pochodzenia wegierskiego. Ostatnio cos mnie naszlo na ugotowanie cos pysznego z kuchni wegierskiej, co najgorsze prawie we wszystkich przepisach jest SMALEC! Ja go nie znosze, jakies pomycly?
Pozdrowienia,
Lena
Na bazarze mozna dosrac wycinki z tluszczu gesiego – wiem, bo kupowalam w Gdyni. Mozna stopic. Ale jesli masz ogolna odraze do smalcow zwierzecych, to nie ma bodaj (procz angielskiego puddingu swiatecznego) takiej potrawy, ktorej nie mozna byloby robic na oleju. Tylko wystrzegaj sie. Leno, margaryn, bo dzis wszystkie roslinne tluszcze utwardzone (tluszcze trans) sa uwazane za najwiekszych wrogow. To juz lepiej maslo czy smalec.
Drogi Okoniu, dzieki za zacytowanie „kardiologu”, osmiele sie przypomniec, ze to to moj wierszyk 🙂 Ja jestem len, ale nie mam czasu na leniuchowanie, bo wlasnie sie pakuje na jutrzejszy wyjazd do Prowansji, a tu papierowki czekaja w koszyku na przerobienie na mus, czarne porzeczki juz w formie plynnej, ale jeszcze kwasne, czekaja na cukier i zabutelkowanie itd. a walizki jeszcze puste. Na dworze znowu zimno i ulewa, a w Prowansji ponoc +32°C, i jak sie tu pakowac?
Nie. To nie mial byc wpis chamski. Dostac! Nie „dos.ac”. Wybaczcie biednej komputerowej dyslektyczce.
Aleś nam przyłożył, Okoniu!
No wiesz, co?! Rozbrykane staruszki?! Należy Ci się w ucho Okunia za ten tekst (z którego, nawiasem mówiąc, setnie się uśmiałam).
Ja tu konfitury, a pan J. zaprosił mnie na lunch do Bella Bistro, półtorakilometrowy spacerek stąd. Po drodze robiłam zdjęcia okolicy, a i co na talerzu, oczywiście.
Na talerzu krewetki w ostrym sosiku czosnkowym, chlebek z rozmarynem i ziołami rozmaitymi do tego. Najeść się tym nie bardzo dla takiego J. ale ja skubnęłam tu i tam, i mi wystarczyło. Pan J. zamówił kalmary, ja nigdy nie lubiłam ścierwa, ale spróbowałam… Było pyszne! W bardzo cieniutkiej otoczce mącznej z przyprawami, podobnej do tempurowej przyprawy, smażone w głębokim naczyniu jak należy, wcale nie gumowate (wiem, o co chodzi, „obróbka cieplna” bardzo krótka!)
Na obiad to już tylko sałatę!
http://alicja.homelinux.com/news/Lunch/
Lena, masło czy smalec, lub oliwa w przepisach – to głównie dla podniesienia smaku danej potrawy, a zastąpić możesz swoim ulubionym tłuszczem.
Wspomniany przeze mnie wyżej Tadeusz Olszański jest znawcą kuchni węgierskiej (mama-Węgierka, o czym kiedyś wspomniał nasz Gospodarz, przyjaciel Tadeusza Olszańskiego) i ja od lat robiłam jego zupę gulaszową uzywając oliwy, a nie łyżki smalcu, jak przepis mówi. Kiedyś zrobiłam ze smalcem. Niby to samo, ale jednak nie to samo. Smalec to jest to w zupie gulaszowej.
Okoniu
Leń jestem i tyle. Gdzie mi tam do pracowitości Alicji. Gdybym był taki pracuś to wszystko wokół byłoby zrobione i miałbym najpiękniejszy dom i ogród w mieście. 🙁 Ale postanowiłem to zmienić i zawzięcie pracuję by nadrobić zaległości.
O jakie piekne krewetki, Alicjo, i kalmary! Ja kalmary kocham i robie czesto. Tajemnica gumowatych kalmarow, to trzymanie na ogniu dluzej niz cztery minuty. A nawet cztery minuty to czasem za dlugo. Jest to najszybszy moj lunch: olej lub maslo, czosnek posiekany, biale czesci ze szczepiorku, jedno jalapeno lub chili posiekane wraz z ziarenkami, pare kropel tajskiego sosu rybnego (opcjonalne). Ciach, ciach. Miska salaty.
Tez piekna zeliwna patelnia. Moja matka ma taka jeszcze ze swoich czasow studenckich. Tylko ze zdejmowana drewniana raczka (drzewko pare razy wymieniano za mojego zycia). Kiedy w 1968 roku wyjezdzalismy z Polski, to wsrod licznych uroczych gestow ze stron wladz, byl jeszcze i taki: patelnie drapano czyms ostrym aby wyjasnic czy nie jest w srodku ze zlota. Czarne zeliwo bylo wtedy wielka rzadkoscia w Polsce i nikt nie potrafil zrozumiec, ze wsrod nieduzego bagazu, jaki mozna bylo wywiezc, znajduje sie ciezka acz nieduza czarna patelnia. Mama blagala celnika by drapal na zewnatrz, a nie w srodku patelni do blinow. Ale to wlasnie bylo podejrzane. Do dzis pokazuje te zadrapania, myslac, ze moze ja tego nie pamietam. Bardzo jest do nie przywiazana, choc kupilysmy jej piekna patelenke Kitchen Aid, wygodniejsza i latwiejsza do mycia,
szczypiorku, nie szczepiorku, kurcze blade.
Alicjo obejrzałem twoje zdjęcia i mogę stwierdzić z całą odpowiedzialnością ,że trawnik mam ładniejszy 🙂
Ps
Czy nie znasz jakiejś wolnej rozbrykanej czterdziestoletniej staruszki zamieszkującej mały domek wielkością zbliżoną do tych na obrazkach z wycieczki ?
Heleno,
Zeliwna patelnia do stekow do moj skarb w tym domu. A drapac sobie mozna do u…j smierci. Jak sie zeliwo „zasezonuje”, nic mu nie zaszkodzi. Nigdy, zaden stek nie wyjdzie tak, jak na zeliwnej patelni. A ciezkie to, ze jedna reka ledwo bierzesz. Przed olejem rozgrzewam tak, zeby raczki nie mozna bylo dotknac, potem olej, az sie dobrze dymi, potem mieso. Po 3 minuty na kazdej stronie i gotowe (na medium raw). A propos: jak sie po polsku mowi medium – raw ? Podobnie, wok trzeba miec zeliwny a nie fiu-bzdziu z teflonu. Taki wok dobrze wypalony i zaseasonowany sluzy przez lata i nic sie nigdy nie przyczepi. W 1968 odprowadzalem na Dworzec Gdanski i widzialem, jak celnicy drapali patelnie. Nie wiadomo bylo czy smiac sie, czy plakac. I nie bylo wypros. Ojca moich przyjaciol zawracali trzy razy, bo za kazdym razem cos im sie nie podobalo. To trzeci, ostatni raz sciagnal marynarke, rzucil im pod nogi i pojechal w koszuli. Byly czasy…
Misiu,
Ty mnie nie obrażaj! Ja pracowita?!
Moj trawnik jest ekolo, nic nie sypiemy – i co zielone, to zielone, niech sobie rośnie. To chyba jedyny nie sypany herbicydami/pestycydami trawnik w okolicy, a w dodatku strzyżemy go ze 3 razy w miesiącu góra.
Misiu… nie znam takich panienek, o nie, a co gorsza panów! Te domy, zwłaszcza 1092, 1093, 1099 to są stare domy z kamienia wapiennego, przechodzące z pokolenia na pokolenie w rodzinie. Na tym 1099 widzisz dom główny, a z tyłu (z prawej) była służbówka i stajnie, powozownia etc. Te domy są wpisane w listę Historic sites (historyczne miejsca) w Kingston.
O, a dom ze zdjęcia 1087 to ode mnie 4-ty dom na wschód. Jest na sprzedaż i nie ukrywam, ze jeśli miałabym zmieniać miejsce zamieszkania, to tam. Ja sie tam po prostu widzę, dom bardziej cofnięty od ulicy niż mój, a na ten sam las wychodzi z tyłu, a z okien widok na Collins Bay z góry. A to drzewo po prawej to olbrzymie hickory. A za domem mała szklarnia. Problemem jest jak zwykle mamona. Ja uważam, że do zrobienia, pan J. że nie. A ja wiem, że mam rację, bo nie wpuścilibyśmy się w wielkie długi, ale gadaj tu z panem J., który ma alergię na wszelkie długi. Może dojrzeje, zanim dom się sprzeda? 🙂
Heleno,
przyznasz, że jak Ci podadzą takie jeszcze skwierczące na żeliwnej patelence, to mniam mniam! A kalmary faktycznie – pierwszy raz się do nich przekonałam. Dobry kucharz to jest to!
Misiu,
Altruisto niepoprawny, tos Ty dal sklepikarzowi 30% ?! Za to, ze u niego na ladzie polezalo ? Takis sprawny, wez 2-3 ludzi, postaw mini lade pod domem i puszczaj po 6.20 ! U Ciebie swiezutkie, a w sklepie Bog wie ile leza. „A swiezosc wisni, prosze pani, ma zasadniczy wplyw na jakosc dzemu i konfitur; moje przez trzy lata beda dobre, a to tatalajstwo od tego na rogu sklepikarza zgnije zanim pani do domu dosiesie…I dzieci potem beda chorowac… W zeszlem roku byl taki przypadek – roczna coreczka juz trzy lata w szpitalu lezy po jego wisienkach, szlag by je trafil….” Uwierz Misiu, cene i zbyt robi nie co sprzedajesz, a jak to sprzedajesz. Zrob z tego interes. I zarabiaj palcem. Ty zrobisz to, a ty tamto… Jest powiedzonko: madry zyje z glupiego, a glupi – z ciezkiej pracy. I dlatego zawsze musialem ciezko pracowac.
A no byly czasy.
Medium raw chyba nie istnieje w polszczyznie, bo befsztyki sa robione tak wiecej na podeszwe.
Zaraz Gospodarz mnie zlaja……
Dobra, dobra – to byl zart……………………………………………….
Wok – w życiu żeliwny! Stalowy! A samemu sobie trzeba przygotować tak, zeby działał. Kilka razy smarować oliwą i zapiekać w piekarniku na jakieś 20 minut za każdym razem, zeby wreszcie pokrył sie taką ciemna warstwą czegoś. I nie wolno go szorować, tylko umyć w goracej wodzie i natłuścić olejem do następnego użycia. Mówi Ci to teściowa Chinki, Okoniu, wok dostałam od jej mamy z instrukcją, jak mam to-to przygotować i jak używać.
Steki są krwiste, pół-krwiste i dobrze przysmażone, Okoniu.
Heleno, co to steki, to ja dopiero tutaj sie dowiedziałam. To nie to samo, co polskie befsztyki, ktore pamiętam z dawnych czasów. Pamiętam w jadłospisie taka pozycję : befsztyk siekany.
Więc to chyba nie to samo, tylko jakaś hybryda.
Wiecie co? Ja idę spać. Wy się potem wysypiacie do południa (mojego), a mnie słońce obudzi przed szóstą, albo i tuż po piątej. Patelnie to nasze dobra narodowe. Najlepsze robili Cyganie. Taka patelnia służyła lata, nigdy się nie wypaczało jej dno i byle nie szorować ostrymi proszkami, to jej nic zasszkodzić nie mogło. Moja Babka w ogóle czyściła patelnię na sucho – papierem i potem ścierką, a jak ktoś tam nieuważny przypalił coś, to wsypywało się sół i wyżarzało z solą na ogniu.. Pamiętam też, że ogrodnik, u którego moja ciotka urodziwa choć formatu kieszonkowego kupowała pomidory w ramach chyba podrywki uraczył ją przaśną zagadką :” Co to jest? pod brzuchem czarne, pod jajami tłuste”, jak Zosieńka spiekła raka, a ogrodnik rechotał „Patelnia, panno Zofio, patelnia”. Zośka nie chciała potem chodzić po pomidory.
Spij dobrze, Pyro!
Nie, Heleno, nie zart. W Polsce nie bywalem, ale w Rosji, jeszcze w 2000 – 2002, w dobrze sytuowanych rodzinach, nie mieli zielonego pojecia co co jest steak ! Poszedlem z nimi na rynek, kupilem ladna poledwiczke i w kilka minut zrobilem piec file – nie chcieli nawet sprobowac. Dopiero po licznych namowach zaczeli jesc i nie mogli sie nazachwycac. Potem nieraz dzwonili: a my tvoi stejki kuszaem, wkusniatina ! A zasmarkana zeliwna patelnie mozna bylo kupic tylko w jakims super drogim sklepie (Stockman) za…$260. Za jedna patelnie ! To samo kosztowala „utiatnica” ruszt do pieczenia kaczki. Kaczki tez przedtem nie jadali. Nie wiedzieli nawet, ze mozna i jak przyrzadzic… Jednak w Polsce, jeszcze w koncu szescdziesiatych podawano Chato – melenki file miedzy dwoma grzankami. Musza wiedziec. Zapytamy Pana Piotra. Skoro na Rosje zeszlo i jeszcze o bani: pamietasz co mowia po wyjsciu z bani ?
„S liogkim parom !”
Marzenie o tym by zostać twoim sąsiadem prysły jak bańka mydlana. 🙂
Będę musiał pojechać do Chin bo jako Długi Nos mam większe szanse.
Okoniu
Kolega sklepikarz wiśnie kupuje w hurtowni.
Niestety do zarządzania i kierowania ludźmi nie bardzo się nadaję bo jak mówi stare przysłowie : Kto ma miękie serce…
To byli ci Cyganie, co to z taborami, jak Rodowicz śpiewała, i jakich ja jeszcze pamiętam z głębokiego dzieciństwa. Cała wioska obkupywała się u nich, jak tabor zawitał i rozkladał się na łące Domaradzkich, jakies 200m od naszego domu. To była poezja, bo wieczorami dochodzila stamtąd muzyka, no i ognie, ogniska! Ale to sie skończyło mniej więcej, jeśli dobrze pamietam, w połowie lat 60-tych i postanowiono Cyganów osadzić w miejscu. Nic dobrego z tego nie wynikło. I komu to przeszkadzało?!
Nie bardzo pamiętam, jak to u nas w domu było z patelniami i jak się czyściło, wiem tylko, że nic nigdy się nie przypalało, bo była zasada, jak używać (zapomniałam zasad!). Nawet na takiej kuchni węglowej, pamietam jak dziś, smażyłam naleśniki (jako smarkata) czy co tam i wiedziałam, jak ta patelnie przesuwać po płycie, żeby nic się nie przypaliło. Nie była żeliwna, nie była bynajmniej teflonowa w tych czasach.
Pyra poszła spać, u mnie wczesny wieczór – no tak to jest, jak się nie mieszka w sasiedniej wsi!
Miłego wieczoru życzę i idę spać.
Alicjo
czy w Kanadzie znane są steki tatarskie? Ja sobie czasem wpadam do Świdniczanki, na tatara. Mięsko, żółtko, pieprz, a na brzegach talerzyka: cebulka, posiekana drobniutko, cząstki dosłownie wielkości łebka zapałki, tak samo posiekany ogóreczek kiszony, musztardka, masełko do smarowania chleba i ćwiartka cytryny. Ech, pycha.
A wasze amerykańskie steki to próbowałem w Wichita. Ledwo zmogłem, takie były wielkie 😉
Tak, Alicjo, masz racje, woki moga byc tez stalowe i sezonowanie wyglada podobnie. Ja wypalalem swoj zeliwny, wiele, wiele lat temu,(chyba 18 inch) jeden raz, na sucho okolo godziny, i potem dwa razy z roslinnym olejem. Pokryl sie takim „film” i po kazdym uzyciu ten film sie umacnia. Zeliwo trzyma temperature dluzej niz stal i przez to ja stabilizuje. Uzywam go do wszystkiego, bo jest gleboki, rowniez do deep fry. A wypalanie zeliwnego woka trzeba robic na zewnatrz (dymi jak diabli), i dosc dlugo. Przyznaje, chinskie restauracje uzywaja wokow stalowych, bo sa znacznie, znacznie lzejsze, a przy tych wymiarach co sa w restauracji i wymiarach bicepsow chinskiego kucharza, sprawa by sie rypla. Ponadto sa w ciaglym uzyciu i nie maja kiedy rdzewiec. Dziekuje za nazwy stekow. Troche niezrecznie brzmi po polsku. Pol-krwisty ? On jest po prostu rozowy w srodku, zadnej krwi. A krwisty – raw, z czerwona plamka, tez krwi nie ma. A sama wiesz, ze jesli bys zamowila well done – wysmazony, to przyniesliby „podeszwe”, jak pisala Helena.
Czy Tobie lekarz pozwala jesc steak ? Mnie nie. Sam zre.
borsuku,
nie, znany prawdopodobnie dla etnicznych grup, a teraz może i wcale, choćby dlatego, że ta choroba wściekłych krów i wszyscy się boją surowego mięsa!
No i rząd dba o twoje zdrowie i odpowiednio wprowadza przepisy… Ale na wpół krwisty stek moze być…
Tatara uwielbiałam, ostatnio jadłam … w póznych latach 70-tych w Polsce. Ty mi nawet o tym nie pisz, bo Cię zaraz pobiję! Choćby wirtualnie, ale jednak!
A propos, w każdej knajpie polskiej kiedyś ten tatar był, a nie zauważyłam, żeby był teraz. Jak jest – to ja pierwsza!
Alicjo
wiesz mi że niejeden tatar w życiu zjadłem, ale ten ze Świdniczanki przerasta wszystkie. Nawet tatar z czarnym kawiorem, który zjadłem w restauracji Belvedere w Wawie.
Gdybyś kiedyś była w okolicy, serdecznie zapraszam :-). Dodam, że kuchnię Świdniczanki pochwalił niegdyś p. Makłowicz (Panie Gospodarzu, mam nadzieję że się Pani nie obrazi za wspomnienie konkurencji). A na ścianie na homorowym miejscu wciąż wiszą tam dwie Srebrne Patelnie
http://adamczewski.blog.polityka.pl/?p=14 nawiasem mówiąc, Pan Adam obiecywał wizytę u nas 🙂 wpis z 2006-08-23 o godz. 15:48
Oj, nie mogę odżałować, że mnie tu nie było! Co to się wyprawiało w czasie tego weekendu! Ubawiłam się setnie czytając niektóre wpisy, przy innych było mało radośnie, ale i tak pięknie.
Pyrze order za „wypokusić się”. Absolutne cudo. 🙂
A co z Wojtkiem? Wrócił z tego lasu, bo jakoś go nie widać? Czy te rozmyślania nie zwiodły go aby na jakieś manowce?
Borsuk,
W Kansas powinienes byl dostac steak na pol stolu, a kto swego nie zje, doplaca pol ceny, jak w polowie siedemdziesiatych, restauracji „Al Capone” w Chicago, na Wabash Street. Bo On tam jadal. Tydzien temu zamowilem sobie tatara choc nie jest tu popularny. Przyniesli. Zjadlem. Na pytanie „jak bylo ?” zaczalem sie wyglupiac, ze zoltko winno bylo byc w zaglebieniu, w miesku, ze winni byli dac do wyboru anczowis, albo capres, ze to, ze tamto… Przeprosili i nie wzieli pieniedzy. Az mi bylo glupio.
Okoniu
szczerze mówiąc, kiedy ten stek zobaczyłem, to zdębiałem – był wielkości talerza, gruby na jakieś dwa cale. Nie dałem rady całego zjeść ;-(
Za to spełniłem podczas tamtego pobytu jedno ze swoich małych marzeń. Lunch w taki małym zwykłym Diner przy ulicy 😉
Za to w Polsce, w Old Pubie (wbrew nazwie – dobra i ekskluzywna restauracja, Lublin, Stare Miasto, ulica Grodzka) zjadłem w całości stek z żubra. To raczej ciekawostka, bo to raczej specjał dla miłośników dziczyzny. Z sosem z żurawin toto podają.
Misiu, toz on oddaje Ci interes na dloni ! Wisnie z hurtowni musza byc gorsze ! Ile rak je dotyka, w kurzu, w transporcie,
Po pryskaniu, po pestycydach i kto wie co jeszcze w hurtowni z nimi robia. A Twoje – kazdy moze wejsc i zobaczyc. Ponadto rozpusc slowo „ile on zarabia”, przez zawisc nie beda tam kupowac, za dobrze ma spekulant.
Okoniu,
nie wygłupiaj sie, anchois i kapary do tatara?!
A żeby Cię kolka sparła! Takich dodatków nigdy nie było w Polsce, ani w ogóle do normalnego tatara. Poczytaj, co borsuk napisał. To je to!
Borsuku,
Tu jeszcze nie tak pozno, ciesze sie ze odpisales i ze sprobowales „cowboy’s food”. To pewno byl prime rib steak, tluszczykiem poprzerastany. Ta Wichita pojawia sie czasem jako symbol kowbojskiej prowincji, obyczajow i manier. Niezupelnie tak, bo znalem bardzo duze fabryki wlasnie w Wichita. Ale bydelko chowaja tam w ogromnych ranchach, rasowe i pierwszej klasy. W Europie znaja „Agnus Beef”. A steak z Zubra to ciekawe. To znaczy, ze w Polsce wolno polowac na zubry ? Nie wiem jak Ty, ale ja za dziczyzna nie przepadam. Wymaga bardzo duzo preparacji, marynowania i inych zabiegow. W sklepach tego nie ma. Tylko w domach mysliwych.
Borsuk,
A co Ty porabiales w Wichita? Ja tam jezdzilam dziesiatki razy w delegacje do Lear Jet. Przyznam szczerze, ze jedzonko „tamok” jest przednie. Jedna wada, jedna porcja na trzy panienki.
Ucalowania
Alicjo, przecie napisalem, ze postanowilem sie powyglupiac. A anshua i capres podaja. Czasem. Zalezy gdzie. Ile knajp tyle recepturek.
Leno
byłem na sympozjum dostawców jednej dużej firmy lotniczej, ee bezpośredniej konkurencji Learjeta 🙂 widać robimy w tej samej branży 🙂
Okoniu – zapytałem kelnera w Old Pubie, jak to jest z tymi żubrami. Otóż mięsko pochodziło tak naprawdę z żubrokrowy – za PRL skrzyżowano żubry z krowami i wyszło coś takiego. A mięso – specyficzne. Bardziej żubrze bym powiedział.
Alicjo,
jadalam w Warszawie tatara udekorowanego jak w Swidniczance plus szprotka z puszki. Podobno odrobine wedzonej solonej ryby wzbogaca smak.
Osobiscie szprotke (lub anchois) opuszczam. Kapary pewnie robia troche za korniszony, przecie to tez pickle.
Surowe zoltko byloby nie do podania w tutejszej restauracji, strach przed salmonella.
Jadalam natomiast tu tatara z surowego lososia, doprawiony byl przyprawa sojowa i oliwa oraz rzeczonymi kaparami.
W niektorych wloskich restauracjach mozna czasem zjesc tataro-podobne carpaccio z cieniutko jak mgielka pokrojonych plasterkow surowej wolowiny…
Byl w Warszawie przy Brackiej (chyba) dosc niewygledny Bar Wygodny.
mam znkakomite tatarskie z niego wspomnienia.
a.
Borsuku,
Ciekawa ta krzyzowka krowy z zubrem. A co by bylo gdyby Byk dostal Zubrowki ? Karnawal ?
Nemo,
Blog jeszcze pisze, a ja Ci nie odpowiedzialem. Twoj wierszyk, Twoj, nie pamietam, gdzie go przeczytalem, ale pamietam, bo bardzo zreczny. Jak sie pakowac ? Wcale sie nie pakowac. Przyjechac i kupic na miejscu. Nie raz tak robilem. I tak zawsze cos sie kupuje, a do tego kazdy bedzie mial frajde z nowych rzeczy. Nigdy nie bylem w Prowansji, a w Szwajcarii raz czy dwa. Szwajcaria (okolice Zurich, Lucerna, Zug) jest swietna. Czysto przede wszystkim; zawsze zartuje, ze mozna sandwich polozyc na ulicy i potem zjesc bez zadnej szkody. Podatki – tak, ale bardzo spokojna i dostatnia starosc. Doskonaly system zdrowotny. Niezwykle efektywna struktura militarna. Pochwalilem znajomego, ze wiezie mnie niezwykle szybko i precyzyjnie, jak samolotem, a on mi na to, ze raz w roku lata na mysliwcach i wyjasnil system. Nie mogliby tak w Polsce zrobic ? O Bern nie wiem nic. Poza tym, ze pewna Polka robi tam jablka i porzeczki na zime…I od innego Polaka wyludza kaczki w puszkach…
Kaczuszka z jabluszkami – to robi sens. Zycze Ci przyjemnych wakacji w Prowansji.
Dla amatorów cygańskich patelni:
http://www.kurier.szczecin.pl/?d=regiony1&id=105334
Okoniu, dziekuje ! Pozdrawiam wszystkich i wybywam. Tempus fugit, a my razem z nim 🙂
Okonku, cos jakby Ci sie pomieszaly lowiska, zwracasz sie do Nemo komentujac Misia, ale i tak z rozeznaniem,
na marginesie, nie czuje sie wyludzony, raczej zaszczycony, bo gdzie jest wieksza przyjemnosc, niz w zrobieniu przyjemnosci?
do Nemo, ten Twoj adres dalej mnie nie lubi, wiec napisze Ci otwartym kodem, najlepiej mi sie zrewanzujesz usmiechem przy najblizszej okazji,
Byk jak dostanie Zubrowki, to robi sie swinia
Andrzej Szyszkiewicz.
Przeczytalem zalacznik o patelniach. Znam rodowod jezykowy Rom, Romski itp. Dlaczego i kiedy, i czy dokonano formalnej (prawnej) zmiany, zaczeto tego uzywac zamiast Cygan, Cyganski itd.? W czym rzecz ? Pytanie pewno glupie, ale naprawde mam luki w wiedzy o Polsce. Serdecznie pozdrawiam.Okon.
mw pisze:
2007-07-06 o godz. 18:24
nemo 10:57 Ania Z. 14:45
Wspominacie czule potrawę z rodzinnych stron: ?gęsią szyjkę? repatriantów zza Buga czy ?kiszkę z gęsiej szyjki? z Jędrzejowskiego. Ale te rodzinne strony, to cały świat niemalże, albo i jeszcze co innego. Ta gęsia szyjka to też ulubiony ?przysmak z rodzinnych stron? Żydow z dawnej (tzn. przedwojennej) Polski, Białorusi, Litwy, Ukrainy. Pisze o nim w swym przewodniku kulinarnym Michał Paradowski tak:
?. . . gęsi pipek. Zaraz, zaraz! Gęsi pipek, czy też po hebrajsku pipkes (?), to skóra z gęsiej szyi faszerowana przepuszczonymi przez maszynkę i smakowicie doprawionymi wątróbkami. Szyja to obowiązkowy (już z samej nazwy!), jeśli nawet nie główny element potrawy; pipkes nie może istnieć bez szyi, tak jak i gęś nie może istnieć bez szyi.?
Dla uściślenia. Gęsi pipek (czy jak w oryginale pipkes) – nazwa nie ma nic wspólnego z szyją gęsią. Pipkes to dosłownie znaczy żołądki. Potrawa jest przyrządzana na różne sposoby. Mogą to być przygotowane specjalne (parzone i pieczone) gęsie żałądki podawane np. z pieczywem lub ziemniakami, albo zmielone i jako farsz podawane w gęsiej szyjce.