Sezon na truskawki

Majowe upały spowodowały, że truskawki pojawiły się na wszystkich bazarach a ich cena spada z dnia na dzień. W sobotę na Rynku w Pułtusku kupiłem kobiałkę (2,5 kg) za 15 złotych. A w niedzielę w drodze ze wsi do Warszawy taką samą ilość już za 10 złotych i to z kobiałką. Przyznać muszę, że i sobotnie i niedzielne truskawki były przepyszne. Aromatyczne, słodkie. Żal byłoby je przerobić na konfitury więc pochłonęliśmy je na surowo. Choć nie do końca. Małą część Basia ulokowała na placku, na który przepis wszystkim chętnym przedstawiam:

0,5 kg mąki, 25 dag masła, 2 łyżki cukru, 3 żółtka; na krem: kostka masła, szklanka cukru pudru, 3 żółtka

Zagnieść ciasto i rozwałkować na placek tak by wypełniło całą blachę piekarnika. Piec w 180 st. C aż placek będzie złocisty.

Produkty na krem dokładnie razem zmiksować. Pokryć kremem upieczony placek. Ułożyć na wierzchu świeże, umyte i pozbawione ogonków truskawki. I… cieszyć się smakiem.

Erdbeeren_WJP_1.jpg

(fot. WIKIPEDIA )

Taki właśnie placek wcinaliśmy w minioną sobotę na wsi gdzie gościliśmy drugą turę przyjaciół. Menu było inne niż przed tygodniem, bo honor kucharza nie pozwalał mi powtarzać dań mimo zupełnie innych stołowników. Nie będę opisywał wszystkiego ale muszę wymienić danie główne, które jest popisowym dziełem Basi: były to miniaturowe kurczaki z nadzieniem polskim. Do tego dwa rodzaje mizerii i przepyszne białe (oczywiście lodowate wręcz) chilijskie saovignon blanc. A na deser właśnie wyżej zaprezentowany placek z kremem i z truskawkami. Nawiasem mówiąc sporo przepisów truskawkowych jest w naszej witrynie. Odsyłam więc chętnych pod adres: www.adamczewscy.pl

Obiadek wiejski podany był oczywiście w ogrodzie pod baldachimem chroniącym od słońca. Jeszcze dobrze się nie rozsiedliśmy, ledwo kończyliśmy sączyć pierwsze drinki gdy nagle ściemniło się i spadły pierwsze krople deszczu. Bez pospiechu przenieśliśmy się na werandę zostawiając wszystko na stole i wtedy rozpętało się piekło. Zapadły egipskie ciemności rozświetlane tylko błyskawicami. Grzmoty były tak głośne, że wszyscy przysiadali ze strachu. Błyskawicznie pozamykaliśmy okna i drzwi werandy gdy z nieba lunęło tak jakby Pan Bóg wylewał nie wiadro a całą wannę wody. A po chwili o szyby zaczął łomotać grad wielkości naszych truskawek (no może poziomek!). Wszystko trwało zaledwie kwadrans ale do ogrodu nie było już po co wracać. Krzesła poprzewracane, zastawa potłuczona, butelki takoż (na szczęście wcześniej opróżnione), z przekąsek zrobiła się breja, w której pływały szyszki. Apokalipsa.
Na szczęście główne dania były jeszcze w piekarniku, który stojąc w hydroforni nie ucierpiał. Tyle tylko, że jak to zwykle bywa w czasie burzy – wyłączono prąd. Na szczęście chmury przegonił wiatr, zrobiło się znowu widno, a i elektryczność po 30 minutach przywrócono.

Mimo, a może właśnie dzięki, tej burzy przyjęcie było bardzo udane. Wybitny fizyk profesor Marian Grynberg straszył nas opowieściami o wyładowaniach atmosferycznych, a architekt brukselsko-wraszawski Bartek Biełyszew wszystkim radził jak budować bezpieczne schronienia przed piorunami. Zwłaszcza dla bojaźliwych. Wszystko to uwieczniał swoim aparatem Daniel P. z sąsiedniego blogu, który pewnie wynik tej reporterskiej rejestracji przedstawi. Przynajmniej mnie, a ja – Wam.

A do Warszawy wracałem używając po raz pierwszy nowego nawigatora GPS. Cóż to za wspaniała zabawka. Panienka pięknym głosem mówi mi: „za 600 m skręć w prawo. Trzymaj się lewego pasa. Jedź tą drogą. Przekraczasz dozwoloną prędkość a zbliżasz się do punktu kontroli radarowej!”

No jak tu nie kochać gadżetów!