Przyjemności towarzyskie

Przygotowując dla katowickiego wydawcy rozdział do książki o polskim życiu biesiadnym, znów grzebałem się w pamiętnikach, cudzych biografiach i dziennikach. Myślę, że i Was może to pasjonować!

Bogate w XIX i w początkach XX wieku życie towarzyskie, wydawanie nawet przez ludzi średnio zamożnych licznych proszonych obiadów, śniadań, kolacji, wieczorków  tańcujących i herbatek, to niewątpliwy skutek niewoli narodowej. Przy stole Polacy czuli łączące ich więzi. Biesiady takie miały miejsce w domach ale także i w innych miejscach.

U Józefa Ungera, znanego warszawskiego wydawcy, każda większa narada musiała być „oblana” i wsparta dobrym obiadem lub kolacją, założenie zaś nowego pisma było znakomitą ku temu okazją. Wykwintny obiad w Hotelu Europejskim należał do głównych uroczystości z okazji powstania spółki opisywanej w „Lalce” Bolesława Prusa.

Spotykały się stałe grona literackie, artystyczne, inteligenckie, arystokratyczne, ziemiańskie, burżuazyjne. Nieodzownym elementem takich spotkań był posiłek. Bolesław Prus w „Pałacu i ruderze” pisał:

Koronę wtorków stanowiły naukowo-społeczne sesje z gorącą kolacją. Kolację stawiał gospodarz […] dawał dobrą herbatę i dobre wino, dobrą polędwicę […] Koło naukowców kolację kończyło zawsze butelką Cliquot.

W salonach inteligenckich podawano stosunkowo skromne posiłki. Spotykano się tam przede wszystkim dla rozmów intelektualnych, lecz ze względu na długi czas trwania tych spotkań posiłek stawał się konieczny. Podawano herbatę z domowymi ciastami, kanapkami, zwanymi wówczas tartynkami. Samotni panowie organizujący takie spotkanie kupowali ciasta w cukierni. Ale bywały i domy inteligenckie, gdzie częstowano gości wykwintną kolacją, np. u doktora Jenkielewicza – wspomina Jadwiga Waydel-Dmochowska – „gdzie w dni przyjęć było mnóstwo kwiatów, najcieńsze holenderskie obrusy, nieprzeliczone srebra, stoły uginające się pod najwyszukańszymi potrawami”.

Słynne „piątki” u znanego warszawskiego doktora Karola Benniego zakończone były zawsze wyśmienitą kolacją, redaktor „Kuriera Porannego” Adam Breza swój krąg znajomych zapraszał raz w miesiącu na kolację, natomiast wieczory muzyczne u państwa Lewentalów odbywały się bez kolacji. Przykłady można by jeszcze mnożyć.

Ważną wiedzę, co wypada, a czego nie wypada, wpajano dzieciom od najmłodszych lat, szczególnie zaś starannie uczono dobrych manier obowiązujących przy stole.

Czego więc nie wypadało za czasów babek i prababek? Wielu rzeczy: siadać gościom przed gospodynią, a mężczyznom przed kobietami, zakładać serwety w dziurkę od guzika (należało rozłożyć ją na kolanach), nie wolno było jeść zupy końcem łyżki (obowiązywał sposób jedzenia bokiem łyżki), mlaskać językiem, skrzypieć nożem, maczać chleba w zupie ani w sosie, kłaść zbyt wiele do ust, trzymać całego kawałka jedzenia i ogryzać go, oddalać zbytnio łokci przy krajaniu mięsa, wypluwać na talerz kostek, zbyt długo namyślać się nad wyborem kawałka z półmiska, nakładać zbyt dużo na talerz, spożywać zupy do ostatniej kropli, kłaść noża i widelca na talerzu, jeżeli chciało się jeszcze dobrać potrawy – sięgać ręką poprzez talerz sąsiada, rozmawiać mając pełne usta, zapominać o damie siedzącej obok, opierać się rękami na stole ani kłaść łokci, mówić o dolegliwościach żołądkowych, jeść palcami (nawet owoce należało jeść za pomocą widelczyka i noża), brać soli palcami (brało się ją końcem noża). Nie wypadało w żadnym razie chwalić potraw ani podawać przepisu przy stole. O przepis można było prosić tylko osoby najbardziej zaprzyjaźnione.

W życiu codziennym, w normalnym życiu domowym pory posiłku były jednymi z ważniejszych momentów. W wychowaniu zwracano uwagę, aby młodzież zawsze ich przestrzegała. W „Dobrej Gospodyni” pisano w roku 1913, iż pora obiadowa jest to

na małą skalę nauka życia publicznego, bo dziecko nabiera o nim pewnych pojęć ogólnych z rozmów toczących się przy stole […] Przy obiedzie matka przestrzega i pilnuje, żeby dzieci siedziały prosto, nie kręciły się na krześle, nie poruszały bez potrzeby leżących na obrusie przedmiotów, żeby jadły przyzwoicie i trzymały sztućce jak należy itp. Jednem słowem wyrabia się w nich dobre ułożenie. Przy stole uczy się dzieci cennej sztuki milczenia. Nie wolno bowiem przerywać, gdy mówią starsi. I ta właśnie rozmowa starszych staje się źródłem mnóstwa jego wiadomości, pojęć, poglądów, a nawet zasad moralnych. […] porę obiadową poświęcamy nie tylko jedzeniu, ale i wzmacnianiu węzłów rodzinnych oraz wielkiej sprawie domowego wychowania.

A oto wspomnienie o proszonym rodzinnym obiedzie z 1880 r. Nieznany z nazwiska pamiętnikarz otrzymał bilecik:

Moje drogie dzieci przyjdźcie na łyżkę zupy w najściślejszym gronie – ciotka Emilja.

Najściślejsze grono przeszło 10 par małżeńskich; zasiadają przy olśniewającym obrusie, na którego środku widnieje wysoka patera do owoców i gdzie przy każdym nakryciu sterczą kunsztownie w piramidkę ustawione serwetki. A „łyżka zupy”? Najpierw góry przekąsek, po których było się już całkiem sytym, paszteciki, specjalność ciotki Emilji, potem bulion z jajkiem, karaś w śmietanie, sami comber z pieczonymi kartoflami, jarzyny, kompoty, będące rozkoszą oczu i podniebienia, legominy, a po nich sery wszelkiego gatunku, owoce, a wreszcie figi, daktyle, malaga i cukry. Każdą potrawą częstowano po dwa razy i z pyszna miał się ten, kto ośmieliłby się odmówić! Wino wprawiało w dobry humor i rozwiązywało języki. Spożywanie „łyżki zupy” trwało około trzech godzin.

Pamiętniki, dzienniki, zbiory listów – fajna to lektura. Lubię po nie sięgać bardziej niż po współczesną beletrystykę.