Przewodnik dyplomatyczny

Nigdy jeszcze w tym blogu nie opowiadałem anegdot związanych z przyjęciami dyplomatycznymi. To osobny lecz jakże ciekawy rozdział życia smakosza. Jako dziennikarz, od czasu do czasu, otrzymuje takie zaproszenia. Np. jeszcze w kwietniu będę zajadał się smakołykami w wytwornym towarzystwie zaproszony przez ambasadora Niemiec na przyjęcie z okazji udekorowania orderem mego redakcyjnego kolegi Mariana Turskiego. Nie omieszkam opisać owo wydarzenie. Tymczasem garść wspomnień.

I w zamierzchłych czasach PRL i we współczesnej dobie III RP biesiady w ambasadach zawsze gromadziły rzesze polityków, artystów, uczonych i dziennikarzy. Profesor Andrzej Garlicki (mój przyjaciel i partner w wędrówkach opisywanych w rubryce „Za stołem”) przebierał wręcz w licznych zaproszeniach. Miał kilka ulubionych placówek dyplomatycznych, o których mawiał z czułością: tam znają się na jedzeniu!

Spośród krajów arabskich wyróżniał ambasadę Tunezji. Zrozumiałem tę sympatię po wspólnym pobycie na jednym z takich przyjęć. Profesor – bywalec postanowił wprowadzić mnie – prostaczka na salony. Po wymianie uścisków dłoni z ambasadorem i wyższym personelem dyplomatycznym mój cicerone wziął w garść sztućce do ryb i dwa średniej wielkości talerzyki. Spojrzał na mnie surowo i nakazał dokładnie powtarzać jego czynności. Podeszliśmy, w pustawej jeszcze sali, do jednego z ostatnich stolików, na którym na olbrzymim półmisku leżała wielgachna ryba smakowicie wyglądająca i pięknie pachnąca. Profesor, a za nim i ja, nałożył na swój talerz akuratną porcję ryby, wbił w nią widelce i talerz odstawił na mały stolik stojący pod oknem. Ustawiłem więc swoją, znacznie mniejszą porcje obok. Widząc zdumienie w moich oczach uczony udzielił mi pierwszej lekcji salonowej dyplomacji. Ryby, która jest najwspanialszym daniem ze wszystkich tu podanych, nie starczy dla wszystkich. Jeść ją należy na koniec przyjęcia. Naszych porcji nikt nie ruszy, bo są tu ludzie z dobrymi manierami. A teraz spokojnie możemy kosztować pozostałe potrawy. Ruszyliśmy więc do boju. Po kilku daniach mięsnych i innych dotarliśmy do naszych odłożonych talerzy. I rzeczywiście wielki tuńczyk okazał się wspaniałym ukoronowaniem przyjęcia. Żałowałem tylko, że dałem się namówić na tak wiele dań. Nie byłem bowiem w stanie zjeść całej porcji. I wtedy właśnie po raz pierwszy Andrzej dał mi dowód swojej przyjaźni: dokończył to, czego nie byłem w stanie skończyć ja.

Podczas tego samego przyjęcia dawał takież dowody i innym spotkanym znajomym. Spokojnie zjadał ich porcje deseru – jakiejś aromatycznej i przesłodzonej masy przypominającej nasz budyń a nazwanej ambrozją. Jeśli dobrze policzyłem profesor obdzielił tego wieczora swą przyjaźnią kilku polityków i kilku swoich byłych studentów. Po szóstym pucharze rozglądał się dalej po pustawej sali ale nie dostrzegł już żadnego domagającego się pomocy osobnika. Ruszyliśmy więc do wyjścia.

Przy drzwiach stały wielkie dzbany pełne aromatyzowanych cukierków. Profesor zanurzył w nich swe dłonie po czym włożył kilkanaście przesłodkich cukierków do kieszeni marynarki. Wsiadając do auta powiedział usprawiedliwiając się: jadę do znajomych, ich dzieci tak lubią słodycze.

Następnego dnia gdy zapytałem owe dzieci o smak arabskich łakocie były zdumione pytaniem. Droga Andrzeja była tak długa i wyczerpująca. Okazało się, że tunezyjskie cukierki uratowały profesora od śmierci głodowej.