Foksal to był dobry adres

W jednym z ostatnich numerów Polityki wydrukowaliśmy nostalgiczny tekst o nieistniejącej już knajpie Kameralna. Kto bywał ten wie co to i gdzie to było. Kto nie wie, niech sięgnie po tę Politykę. A mnie się przypomniał inny adres  przy tej samej ulicy. W dodatku niedawno tam znowu byłem. Oto opowieść starego bywalca.
W tym domu przy ulicy Foksal mieścił się przed laty Dom Kultury Radzieckiej. Niektórzy chodzili tam na imprezy organizowane dla zadzierzgnięcia więzów przyjaźni. Inni, ci którym owe więzy utrudniały oddychanie lub nawet poruszanie się, omijali sale koncertowe i bibliotekę, by wylądować na samej górze w restauracji i rozkoszować się smakiem gryczanych blinów z kawiorem. Tak wzmocnieni czarną lub czerwoną ikrą siewriugi lub łososia ( oczywiście podlaną kilkoma kieliszkami mocno zmrożonej stolicznej ) chyłkiem wymykali się z budynku, by dalej podważać podwaliny przyjaźni polsko-radzieckiej.

Salmoncavieronbutterbrot.jpg

Dziś w piwnicach budynku, można też powiedzieć, że w kazamatach, mieści się Restauracja Rybna nie mająca żadnego związku z byłym  Związkiem. Po zejściu kilku stopni w dół goście znajdują się w piwnicy ciągnącej się pod całym, rozległym budynkiem. Niezwykle grube mury pozwalają domyślać się, że stał tu przed wieloma laty solidny pałac lub potężna kamienica. Adres Foksal 10 to był naprawdę dobry adres.
W kilku salach może pomieścić się jednocześnie około 80 gości. Jest też jedna wnęka w której stoi tylko jeden solidny stół dla sześciu osób. Tam usiedliśmy mając miły dla smakosza widok na spore akwarium, w którym z godnością poruszały się okazałe homary. Za ladą długiego bufetu przygotowywał się sympatycznie uśmiechnięty Japończyk w uniformie mistrza sushi.

Caviar2.jpg

Z bogatej karty wybraliśmy parę zaledwie dań. A były to: carpaccio z łososia, pasztet z morskich ryb, carpaccio ze szczupaka, świeże sardynki z rusztu, zupa rybna, krem z raków i (z okazji Wielkanocy) żurek z jajkiem. Spałaszowaliśmy z dań głównych doradę z pieca, suma na szpinaku, sandacza smażonego. Nieco sfatygowani zamówiliśmy skromne desery: creme brule oraz owoce pieczone w kremie migdałowym. O wodach mineralnych i kawie też nie zapomnieliśmy. Cały ten skromny i postny – jak każe tradycja naszego ultrakatolickiego narodu – posiłek dla dwóch osób kosztował 287 złotych. Jak na Warszawę to cena nie nadmiernie wysoka. Nasz budżet domowy nie uznał zaś żadnego uszczerbku, bo jak zwykle gdy jadamy w imieniu Czytelników i dla dobra tygodnika rachunek pokryła Elżbieta R. czyli nasza główna księgowa. My w zamian za tę hojność odwdzięczamy się dalszym opisem uczty.
Zupy były poprawne choć jedliśmy je bez szczególnego nabożeństwa. I rybna, i rakowa mogłyby być nieco bardziej esencjonalne. Cieszyć podniebienie silniejszym a to rybnym a to rakowym smakiem. Żurek natomiast był doskonały.

Wszystkie cztery przekąski były o klasę lepsze od zup. Sardynki z grilla zadowoliłyby najsubtelniejszego Portugalczyka, a tam, w Lizbonie i okolicach, są one przecież w stałym repertuarze. I carpaccio i pasztet z ryb morskich też nas zachwyciły. Trzy dania rybne podane niezwykle pięknie świadczyły o naprawdę wysokim kunszcie szefa kuchni. Doradę upiekł tak, że pachniała pięknie, wyglądała na zadowoloną z zetknięcia z ogniem piekarnika a jednocześnie nie była wysuszona. Sum na szpinaku zaś nie odstraszał tłuszczem, którym ta ryba wzięta w obroty przez niedouczonego kuchcika może ociekać, a smak miał nad wyraz subtelny. Tyle samo słów pochwały można powiedzieć o prostym a przez to trudnym w wykonaniu smażonym sandaczu.
Nie ma miejsca na zachwyty nad deserami a oba były wyrafinowane i dobre. Nie żałujemy tych dwóch godzin spędzonych w kazamatach przy Foksal.
Na szczęście takich rybnych przybytków i w Warszawie i w Polsce znaleźć można coraz więcej. Nie samym mięsem bowiem Polak żyje!