Na zakupy

Jest sobota na tydzień przed Wielką sobotą. A i moja Basia, i Pyra, i Alicja i inni Przyjaciele z blogu już robią zakupy na Wielkanoc. Ja tymczasem siedzę przy komputerze i piszę rozdział książki po polskim sposobie biesiadowania od wieków do dziś. Dla wytchnienia (ale i z premedytacją, dla przypomnienia) sięgnąłem znów po książkę mówiącą o dawnych obyczajach. I oto znalazłem w ?W kuchni babci wnuczki? rozdział właśnie o zakupach. Poczytajcie!

„Nie sposób byłoby poważnie radzić młodym i starszym gospodyniom, co i jak kupować, zakupy, bowiem to jeden z tych elementów naszego współczesnego życia, który uległ chyba największym zmianom. Lepiej i bezpieczniej zatem będzie opowiedzieć o zakupach prababek i babek.

Dobrze prowadzona kuchnia domowa wymagała odpowiednio czynionych zakupów. Przedstawicielki najbogatszej warstwy nie zaglądały do kuchni, bo tam „podobno swąd wielki”, jednak była to stosunkowo nieliczna grupa szczęśliwych (czy aby na pewno?) osób. Inne kobiety, nawet dość zamoże. choćby nie zajmowały się domem, kuchnią i zakupami, musiały znać się na nich, aby nie dać się wodzić za nos nie zawsze akuratnej służbie. Musiały również być doskonałymi towaroznawcami. I rzeczywiście świetnie orientowały się, jaki produkt i kiedy należy kupować. Na przykład wiadomo było, że pora roku wpływa na smak ryby. Pstrągi i karpie bywają smaczne od maja do listopada, a szczupaki wyborne w zimie, ryby z rzek bardziej smakują niż łowione ze stawów. Skrzela kupowanej ryby powinny przy tym być ciemnoczerwone (znane były przypadki oszustw polegających na farbowaniu skrzeli u ryb!). Kupując zwierzynę trzeba było kierować się… węchem, obejrzeć, czy dmuchnąwszy w pierze nie zobaczy się plam na skórze ubitego ptaka, bo oznacza to ?rozkład i zgniliznę”. Drób i ptactwo powinno być młode, co poznawało się po ugięciu się powierzchni kości piersiowej pod naciskiem palca. Trudno poznać wprawdzie świeże jajka, ale trzeba było wziąć je do ręki: jaja ciężkie, o różowawej barwie skorupki uważano za świeże, stare były lżejsze i o martwo bladej skorupce. Sztuką było kupienie świeżego (na węch) masła i to niefałszowanego u nieuczciwych czasem sprzedawców na targu.

Zakupy były zawsze swoistym misterium. Różne formy handlu zachowały się do ostatniej wojny, aby oddać po niej pole handlowi państwowemu. Nieliczni już pamiętają handel domokrążny, tych przekupniów sprzedających różne rzeczy, nawet ciasta. Walczyły z nimi władze sanitarne, uważając, słusznie zresztą, że obnoszenie po ulicach żywności przeznaczonej do bezpośredniego spożycia jest niehigieniczne. Na ulicach (co odżyło obecnie i już nie zastanawiamy się, czy jest to higieniczne), można było od przekupniów kupić także wiele rodzajów żywności. Największe jednak możliwości dobrych zakupów dawały targowiska, gdzie obok przekupek ustawiali się, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli – sami producenci. Konkurencja w cenach i możliwość wyboru odpowiedniego towaru sprawiały, że dobre gospodynie tam właśnie załatwiały większe sprawunki. W Warszawie chodziło się z kucharką lub służącą, a mniej zamożne panie domu same, za Żelazną Bramę, na plac Świętego Aleksandra (tam jedynie można było dostać prawdziwą kremową śmietankę, która dawała się dobrze ubić do tortu hiszpańskiego lub do leguminy z przecieranych kasztanów), na Mariensztat czy Rynek Starego Miasta, na Grzybów lub Wolę. Kupowano także w sklepach i sklepikach spożywczych, zwanych wówczas handlami kolonialnymi lub delikatesowymi – na co kogo było stać.

W pieczywo zaopatrywano się w piekarniach, nie było więc problemu z chrupiącymi bułeczkami, zwłaszcza słynnymi warszawskimi kajzerkami. Było takich piekarń do czasu I wojny bardzo dużo, samych żydowskich było na przykład w 1911 r. w Warszawie 200.

W każdym gospodarstwie część produktów przygotowywano we własnej kuchni, część kupowano. W każdym większym mieście, a nawet w zupełnie małych, konkurowały ze sobą różne cukiernie wypiekające doskonałe ciastka, pokusę dla łasuchów. W Warszawie po niedzielnej mszy zaglądano do Lourse’a, Lardellego czy Starorypińskiego, by kupić ciastka do poobiedniej kawy czy herbaty.
Na co dzień w dużych miastach zamożni mieszkańcy zaopatrywali się w tzw. handelkach prowadzących niekiedy przy restauracjach sprzedaż artykułów spożywczych. Pod szyldem „Handel Win i Delikatesów” lub „Handel Towarów Kolonialnych” kupowało się sprowadzone z różnych stron świata przysmaki. W okresach przedświątecznych prasa pełna była reklam i ogłoszeń owych handelków, które polecały wielki wybór towarów luksusowych, jak np. dzikie ptactwo, owoce południowe, kawior, ostrygi, marcepany wiedeńskie, francuskie czekolady, wina z Francji, Węgier, Krymu, i reńskie. Dla mniej zamożnych pozostawała gęsta sieć skromniejszych handelków specjalizujących się w sprzedaży różnych artykułów spożywczych: win, owoców, pierników, korzeni, wódek itd.”

No to teraz zakupy będą na pewno udane.