Głodny poeta, spragniony dyplomata

Wicehrabia Chateaubriand urodził się w Saint Malo w Bretanii. Gdy był u szczytu kariery, burmistrz jego rodzinnego miasta poprosił o pomoc przy budowie basenu portowego. Francois-Rene zgodził się protegować ów plan, lecz w zamian poprosił o miejsce na swój grobowiec wśród skał Grand Be – skalistej wysepki na redzie Saint Malo. Transakcja została zawarta, zaś romantyczny wicehrabia miał nadzieję po śmierci spocząć pośród skał oblewanych wzburzonym morzem.

Ten wybitny pisarz, dyplomata, żeglarz, żołnierz, znający dwóch królów Ludwików, Washingtona, Napoleona, był ambasadorem w Londynie, Watykanie i Berlinie. Łączył w sobie absolutne poczucie arystokratycznego pochodzenia i jednocześnie miłość do praw i swobód obywatelskich przynależnych każdemu. O zdobyciu Bastylii, które do dziś jest symbolem Rewolucji Francuskiej, pisał tak:

14 lipca, wzięcie Bastylii. Widziałem ten atak na kilku inwalidów i nieśmiałego zarządcę: gdyby bramy trzymano zamknięte, lud nigdy by nie wszedł do fortecy. Dwa albo trzy razy wystrzelono z armat, ale nie zrobili tego inwalidzi, tylko gwardziści francuscy znalazłszy się na wieżach. De Launay (markiz – zarządca Bastylii – przyp. autora) wyciągnięty ze swojego ukrycia, po tysiącu zniewag został zmasakrowany na schodach Ratusza; Fleselles, burmistrz Paryża, miał głowę strzaskaną kulą pistoletu; oto widowisko, które obłudnicy bez serca uważają za tak piękne. Wśród morderstw oddawano się orgiom, jak podczas zamieszek w Rzymie za Ottona i Witeliusza. W dorożkach paradowali zdobywcy Bastylii, szczęśliwi pijacy ogłoszeni zwycięzcami w szynkach, ich eskortę stanowiły prostytutki i sankiuloci, którzy zaczynali rządzić. Przechodnie ze czcią strachu odkrywali głowy przed tymi bohaterami, z których kilku w skutek wyczerpania nie przeżyło triumfu. Mnożyły się klucze do Bastylii, rozsyłano je do wszystkich liczących się głupców na cztery strony świata. Ileż to razy wymknęła mi się fortuna! Gdybym, widz wówczas, wpisał się do rejestru zwycięzców, miałbym dziś pensję.

Te słowa napisał Chateaubriand, gdy odsiedział swój wyrok w 1832 r., posądzony o spiskowanie. Więzienie nie było jednak w tym przypadku zbyt dolegliwe: miał książki, częste odwiedziny i jadał dostatnio. Jego kucharz nazwiskiem Montmirel chyba wówczas właśnie skomponował kotlet ochrzczony nazwiskiem tego wyrafinowanego arystokraty.

Franciszek-Rene de Chateaubriand przeżywał zmienne koleje losu. Po kilkuletniej emigracji w Ameryce Północnej wrócił do Francji, by szybciutko ponownie z niej uciekać. Tym razem – zapewne unikając gilotyny – wicehrabia przebył już nie Atlantyk, lecz tylko Kanał La Manche i zamieszkał w Londynie. Tu, nękany nędzą, często – dosłownie – przymierał głodem. Wiele czasu spędzał z innym bretońskim emigrantem – Franciszkiem Józefem Hingant de la Tremblais. Łączyło ich arystokratyczne pochodzenie, Bretania i miłość do literatury. Obaj mieli za sobą udane (w przypadku wicehrabiego – nawet bardzo) próby literackie. Obaj arystokraci-nędzarze udawali się w pogodne dni (w Londynie nie było to nad wyraz częste) za miasto, gdzie leżąc wśród pól wspominali piękne dni przeżyte w rodzinnych zamkach w Bretanii. Potem, jeszcze bardziej przygnębieni, wracali do angielskiej stolicy.

Obiadów nie jadali. Kolacje zaś w podłych i tanich garkuchniach, i to za pół szylinga. Często jedynym i całodziennym ich posiłkiem była woda z cukrem i okruchami chleba. Zdarzało się, iż zmuszeni byli oszukiwać swoje żołądki, żując trawę lub – i to była podwójna tortura – papier z własnych i nikomu niepotrzebnych arcydzieł.

Słabszy psychicznie Franciszek Józef nie wytrzymał tych mąk i pewnego dnia osierocił przyjaciela, popełniając samobójstwo. Jak przystało na arystokratę, wbił sobie w pierś ostry sztylet. Chateaubriand przetrzymał i ten cios. Przeżył.

A my łasuchy i łakomczuchy, zajadając się dziś kotletem noszącym imię wicehrabiego, nawet nie wiemy, jaki to był męczennik i bohater.