Nie masz cwaniaka nad…

NIK, PIH i inne agencje kontrolujące uczciwość rodaków to nie jest wynalazek ostatnich lat. Oszuści byli zawsze. A stróże porządku ścigali ich (często bezskutecznie) też od stuleci. W  „Intymnym życiu niegdysiejszej Warszawy” czytamy:
„OSZUSTWA W HANDLU TO PROBLEM 
równie stary jak sam jego patron – Merkury. Już w pierwszym przewodniku po Warszawie z połowy XVII wieku ostrzegano przed     i takimi praktykami. „Nuż i kupcy, gdzie bławaty, różne towary, szkarłaty, a drudzy zaś sukna wszelkie, karmazyny w cenie wielkie, w ciemnych sklepach sprzedawają, za przedniejsze udawają” – czytamy tam.

Nie tylko korzystano ze złego oświetlenia, ale i w pełnym blasku dnia nieuczciwy rzeźnik czy piekarz potrafił oszukać na wadze czy jakości. To takich właśnie handlowców, jak i przekupki skupujące produkty po cenach spekulacyjnych, zamykano w żelaznej klatce wystawionej na Rynku Starego Miasta, o której była mowa wcześniej. Po krótkiej przerwie reaktywowała tę formę kary uchwała rajców miejskich z 26 lutego 1702 roku: „…ażeby klatkę na przekupki i Żydy jako najprędzej postarał się postawić Imć pan podskarbi…”. Klatka ta funkcjonowała – przypomnijmy – aż do początku XIX wieku.

W celu ukrócenia nadużyć piekarzy, rzeźników i szynkarzy z początkiem 1839 roku zaczęto publikować personalia tych wszystkich, którzy za różne wykroczenia byli trzykrotnie karani wyrokami Wydziału Policyjno-Sądowego. W „Kurierze Warszawskim” dość często w tym okresie ukazywały się owe ogłoszenia, opatrzone na ogół formułą, że spotkało to sprzedawców „za droższą cenę, uszczuplanie wagi i dopuszczanie się obelg przeciw kupującym”. Karą zasadniczą była grzywna, a w przypadku ubóstwa – kilkudniowy areszt zaostrzony konfiskatą zakwestionowanego towaru na rzecz szpitali.(…)

Na konieczność urządzenia odpowiedniego laboratorium prasa wskazywała niejednokrotnie, ale miasto skąpiło funduszów na ten cel. Dopiero w latach osiemdziesiątych zaczął dokonywać analizy produktów spożywczych w swoim prywatnym laboratorium dr Aleksander Marian Weinberg. Robił to na koszt kupujących artykuły; okazywało się wtedy, że najczęściej fałszowano masło, wódki i herbatę, zaś wino węgierskie bywało w wielu przypadkach mieszaniną cukru, alkoholu, kwasu salicylowego i wody. Już w 1832 roku „Kurier Warszawski” przestrzegał przed fałszowaniem masła na różne sposoby przez wiejskie kobiety sprzedające je na targach. Teraz „rozbiory” chemiczne to potwierdzały.(…)

Wyrzekania i postulały prasy niewiele obchodziły carskich czynowników, którzy obsiedli już w tych latach wszystkie urzędy miejskie. „O analizo produktów spożywczych, kapłanko zdrowia publicznego, kiedyż ty będziesz miała godną siebie świątynię, w której pod pręgierzem stawiać będą wszystkich niesumiennych kupców i dostawców?” – pytał w 1893 roku Marian Gawalewicz w kronice „Tygodnika Ilustrowanego”. Inni alarmowali może już nie tak patetycznie, ale równie bezskutecznie.

Niekiedy prymitywne analizy robiono „z urzędu”. Początkowo w wielu wypadkach czyniono to dosłownie na wyczucie. Już w 1847 roku – o czym skwapliwie doniósł „Kurier Warszawski” – „policja zabrała u starozakonnych handlarzy tutejszych śledzi beczek 20, ser, bryndzę, kosz cytryn”. Śmierdzące artykuły utopiono w Wiśle, a sprzedawców pociągnięto do odpowiedzialności, ostrzegając innych przed handlowaniem podobnymi produktami. (…)

Z czasem zaczęto, w wąskim jeszcze zakresie, sprawdzać jakość produktów wprost na targowiskach. W 1893 roku Wiktor Gomulicki pisał w „Tygodniku Ilustrowanym”, iż „analiza policyjna niedawno dokonana na targach wykazała, że w 33 przypadkach na 100 mleko warszawskie bywa imitacją mleka”.

W następnym roku Marian Gawalewicz na tych samych łamach komentował zdemaskowanie przez stację higieniczną „laboratoriów Borgiów, które winiarze założyli w okolicach ulic Gnojnej, Dzikiej, Smoczej, Gęsiej – słusznie tak nazwanych zarówno ze względu na fabrykantów, jak i ich produkta”. Na sto butelek win z etykietkami – bordeaux, portwein, malaga, xeres, lafitte, burgund, johannisberger i innych, ?na wspomnienie których sam Bachus się uśmiecha” – 73% należało do falsyfikatów ?mniej lub więcej zdrowiu szkodliwych”, gdyż były „mieszaniną spirytusu, cukru, fuksyny, czernicy, kwasu winnego i salicylowego, oprócz rzeczy, których nawet chemia nie zna albo nazwać się sroma”. Po skosztowaniu „człowiek z niedowierzaniem patrzy na siebie, czy sam jest autentyczny”.

Nie można wierzyć etykietom – przestrzegał inny dziennikarz klientów drugorzędnych firm kupieckich – większość koniaków i likierów francuskich produkuje się we Wrocławiu. Publiczną tajemnicą było miejsce dojrzewania innych równie wytwornych napitków z hukiem podobnym wystrzałom otwieranych co wieczór w intymnych gabinecikach restauracji. Popularnie mówiło się przecież: „grochowski szampan”. ”

A dziś się dziwimy „markowym” torebkom posłanek lub whisky czy koniakom produkowanym nad Wisłą. A to wszystko już było, już było…