Targowisko w sercu miasta

Zapowiadałem, że przytoczę parę kartek z książki Stanisława Milewskiego o Warszawie sprzed dwustu lat i słowa dotrzymuję. Oto opis targowiska, które tętniło życiem w miejscu dziś chyba najbardziej snobistycznym w stolicy. Tu mieści się kilka modnych restauracji Magdy Gessler  np. „AleGloria”, luksusowe sklepy w tym  Ermenegildo Zegna , hotel Sheraton, pomnik Witosa. A dwa wieki temu:

„W OBRĘBIE NOWEGO ŚWIATU, który to obręb wyróżniało wspomniane wcześniej postanowienie Rady Administracyjnej z 1837 roku, wśród innych drobniejszych targów największy był usytuowany przy placu Trzech Krzyży. Nazwa ta pochodziła od trzech – jak to się je potocznie określała – figur: dwóch obelisków zwieńczonych krzyżami i statuy św. Jana Nepomucena, trzymającego w ręku także krzyż, a więc –   krzyż trzeci. Obeliski i figurę wystawiono jeszcze w połowie XVIII wieku na pamiątkę – jak twierdził Sobieszczański – „pokonanych trudności w wybrukowaniu i pomierzeniu ulic i kanałów w Warszawie za marszałkostwa Fr. Bielińskiego”.

W latach dwudziestych XIX wieku na placu został wzniesiony kościół św. Aleksandra jako wyraz czołobitności dla cara i upamiętnienia jego pobytu w Warszawie. Obok, nieco później, wystawiono duży budynek, do którego przeniósł się Instytut Głuchoniemych; działalnością tej instytucji objęto w latach następnych także ociemniałych. Wokół kościoła i Instytutu były tylko nieużytki, urozmaicone z rzadka rozsianymi domostwami i budami. Było to, jak świadczą opisy, dość nędzne przedmie?ście, rozciągające się do rogatek mokotowskich i belwederskich, z którego dopiero niedaleka przyszłość miała uczynić jeden z ładniejszych placów stolicy i trakt dla wytwornych ekwipaży.

Właśnie w owych sielsko-wiejskich latach, a może jeszcze wcześniej, upodobali sobie to miejsce włościanie z okolicznych wiosek. Tu zazwyczaj zatrzymywali się swymi furkami, gdy interesy handlowe ściągały ich do miasta, tu też najchętniej popasali, tym bardziej że przyciągały ich liczne szynki, które od lat czterdziestych zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Wśród nich wyróżniał się „Ostatni Grosz” (karczma pod tą samą nazwą funkcjonowała później przez wiele lat na Pradze) – szynk najstarszy i najbardziej uczęszczany.
Tak było przez całe lata. Placyk stał się zwyczajowym miejscem popasu dla chłopów zajeżdżających do Warszawy przez rogatkę mokotowską i belwederską, a w wielu przypadkach – i przez czernia?kowską. Sprzyjała temu skromność miejsca: przyjezdni czuli się tu swojsko, z dala od wielkomiejskiego blichtru i gwaru. „Nasz włościanin nie lubi w ogóle wspaniałości – odnotował bezimienny dziennikarz – unika ile może, przyjeżdżając do miasta, miejsc wydatnych; wabi go raczej ustronny zakątek, zbliżony postacią do jego skromnej siedziby, gdzie czuje się bardziej w swoim żywiole. Tam lubi wypocząć, tam nawet chętniej sprzeda swój produkt, a w zaopatrywaniu swych potrzeb przez kupno niezbędnych przedmiotów przedkłada skromny stragan, budę lub żydowski sklepik nad porządny sklep, a tym bardziej ozdobny magazyn”.

Tym to chłopskim upodobaniom, jak również właściwej ludowi wiejskiemu niechęci do nowości, objawiającej się w przyzwyczajeniu do stałego miejsca postoju i zakupów, przypisywano fakt, że na placu Trzech Krzyży (mieszkańcy ciągle używali tej nazwy, choć urzędowo zwał się on placem św. Aleksandra) spontanicznie niejako powstało targowisko. Ożywiało się ono we wszystkie dni targowe, gdy przybywające coraz liczniej chłopskie furmanki otaczały wieńcem gosposie i służące, wśród których uwijali się „naręczni” przekupnie i Żydzi.
Urzędowo określony w 1837 roku asortyment: ?targ miejski na wiktuały oraz zboże w ziarnie, słomę, drzewo i węgiel” -miał charakter jedynie teoretyczny. Zboże mało kto tu przywoził, a i drzewo oraz węgiel z rzadka się pokazywały na targu. Ciągle pozostawał tym, czym był od początku: wieśniacy sprzedawali tu ze swych fur komu popadnie, co mieli na zbyciu z drobiu, owoców i innych wiktua?łów oraz sami dokonywali zakupów w budach i straganach, głównie pieczywa.(…)

Ciżba ludzka i furmanki wypełniały w dni targowe już nie tylko plac św. Ale?ksandra, ale wylewały się i na przyległe ulice, głównie Hożą i Mokotowską. Ruch miejski bardzo był przez to utrudniony, co w wielu przypadkach stawało się przyczyną różnych scysji i interwencji osób urzędo?wych, jako że stojące wozy tamowały przejazd do pałaców cesarskich. Swój sprzeciw zgłosił też warszawski konsystorz rzymsko-katolicki; targowano niemal u samych wrót kościoła.

W tej sytuacji w 1868 roku Komitet Urządzający wydał pozwolenie małżonkom Rybińskim na otwarcie w przylegającej do placu posesji targu wiktuałów; powstały tam porządne jatki oraz sklepy z nabiałem i warzywami. Wkrótce potem Józefa Broniewska otrzymała pozwolenie na urządzenie na swoich placach na rogu Kruczej i Hożej „targu tak z wozów, jak i pieszego”.

Targ wozowy z placu zaczęto stopniowo rugować, co przychodziło z trudem, bo chłopi uparcie stawali tam, gdzie się przyzwyczaili. Nic do nich nie trafiało: ani prośby, ani groźby. Nie pomagały wymyślne rugania przez stójkowych ani nawet płazowanie szablą. Dopiero gdy plac stał się reprezentacyjny – problem umarł naturalną śmiercią, a chłopskie wozy przeniosły się na inne targi i przedmieścia. Na ulicy Starynkiewicza gromadziło się w tym czasie – jak podaje J.S. Bystroń – 500-800 furmanek!
Handel wiktuałami kwitł jednak w tej okolicy w najlepsze.”

W tym przypadku wiemy komu to przeszkadzało? Dziś bez sporego konta w banku lub zamożnego sponsora na plac ten przychodzić nie warto!